Montepulociano, az mi sie serce lekko sciska, nogi drza, usmiech siega od ucha do ucha a w oczach ogniki. To najslynniejsze w okolicy miasto winnic i wina. Na zboczach tej gory rosna winorosla, z ktorych od wiekow produkuje sie wino Nobile di Montepulciano. Nobile, bo pijala je tylko sama smietanka towarzyska. Jeszcze do niedawna w 70%, teraz juz w 100% robione z winogron San Giovese. Wino lezakuje w beczkach 2 lata, a pozniej rozlewane jest do butelek na nastepne 2 lata. Chyba, ze chcemy rezerwe – mocniejsze wino, bo lezakowalo w beczkach 4 lata. Taka butelka moze u nas w domu postac jeszcze spokojne kolejne 10. Jej cena siegnie wowczas niebotycznych rozmiarow i wtedy zostanie otwarta na specjalna, zupelnie wyjatkowa okazje. Zapach w koncu uwolnionej czerwonej rozkoszy rozniesie sie po pomieszczeniu, lekko uderzy do glowy zanim jeszcze dotkniemy ustami kielicha i przypomni o goracym lecie, zapachu ziemi i traw, o wietrze na czubku gory i o debowej beczce lezacej w glebokiej zimnej piwnicy...:) No chyba, ze przesadzicie, potrzymacie lat nie 10, lecz 11 i po otwarciu poczujecie uderzajacy w nozdrza zapach owszem, ale kwasu, stechlizny, starej kiszonej kapusty, smrod niemozliwy do wytrzymania i czar cudownego lata prysnie, a wraz z nim i wy, probujac jak najszybciej wydostac sie z tego pomieszczenia z bomba chemiczna.:)
Wrocmy jednak do sielskich klimatow.
Montepulciano..i coz ja moga powiedziec... znow kamienne domki, znow strome krete uliczki na czubku gory, znow zapierajace dech w piersiach widoki na okolice, jeszcze wiecej niz dotychczas winiarni, wlasciwie sa na kazdym rogu i sklepikow z lokalnymi wyrobami. Mozna zwiedzic piwnice wina, przechodzic sie wsrod beczek, poprobowac troche i posluchac historii o tym szlachetnym trunku. Mozna przysiasc na glownym placu i leniwie wpatrywac sie w ludzi szwedajacych sie dookola, jakos tez bez wiekszego pospiechu. Zachod slonca zwiencza ten cudowny dzien.
Hotel byl dziwnaczny. Wybudowany na bardzo stromym stoku, z wejsciem na gorze, pokojami na dole, z 3 pietrem pod 1 i tylko jedna sciana wychodzaca na swiatlo dzienne i zapewne jakis widok, choc wiekszosc pokoi, w tym moj byla od strony ogromnej sciany z kamienia oddalonej o 2 metry od okna. Mozna sie bylo totalnie zakrecic, ale mi to nie przeszkadza, bo wychodze do lokalnej knajpy na toskanskie jedzenie zakrapiane winem. Knajpe znalazlam w przewodniku. I wszystko sie zgodzilo – jedzenie bardzo dobre (tagliata, czyt. czyste mieso wolowe pokrojone w grubsze plasterki i grilowane, czyli to co najlepsze ze steka z parmezanem i rukola, swieza wiosenna salatka i do tego oczywiscie czerwone wino z Montepulciano). Niebo w gebie, a wszystko w rozsadnej cenie. Na lekkim rauszu, zwiewnym krokiem wracam do mojego pokoju i zasypiam snem niewinnych.
Wieczorem wypatrzylam sobie winiarnie La Dolce Vita. Najbardziej przypadla mi do gustu i tam skierowalam swoje kroki o poranku (czy zaczynam byc uzalezniona). Odczekalam do 10, gdy otworzyli i stawilam sie jako pierwszy klient. Pan wlaczyl Springstina, wedlug zasady rock rano na rozbudzenie, jazz wieczorem dla atmosfery. Mi odpowiada. Zlozylam zamowienie – 3 butelki Nobile i 3 Morelino di Scansano, a jesli chodzi o wybor winnicy, to zdalam sie na eksperta. Zasluchalam sie opowiesciami o winie, o jego pochodzeniu, o smaku, o zapachu. Jakiez to cudowne zycie wsrod wina, ile szczescia przynosi, wkracza sie w inne przestrzenie.... Chyba jestem na lekkim rauszu, ze tak mowie. Ale nie, uwierzcie, jestem zupelnie trzezwa (w sekrecie powiem, ze siedze w pracy), tylko moje mysli uciekaja do tamtych chwil i tego jak sie wtedy czulam. Uzywka, to brzmi brutalnie, ale miod na dusze i umysl, to juz lepsze okreslenie dla wina.
I dzieki temu uniesieniu udalo sie zaplacic za wino, jak do tej pory najdrozsze w moim zyciu. A to tylko 6 butelek, do tego polowa na prezent. Nawet teraz, zupelnie na trzezwo wiem, ze bylo warto, bo to jest smak zycia i jego kwintesencja.
poniedziałek, 9 czerwca 2008
Toskania dzien 2/3 – noc w Montepulciano
Autor:
Lalaith
o
17:52
0
komentarze
Oczojebka
Opowiesci lotniskowych ciag dalszy. Moze powinnam przemianowac moj blog na Lalaith na lotnisku?
Wracam ze szkolenia w Polsce. Walizka mala, prawie pusta, ale plyny przekraczaja 100ml, wiec trzeba nadac na bagaz. Ostatnio po tych ciaglych podrozach, stwierdzialam ze stara juz jest bardzo zuzyta i przyda sie nowa. Zakupilam sliczna, mala, coby sie dalo wziac jako podreczny, twarda oczojebka pomaranczowa (to byl jeden z glownych kryteriow, zeby latwo bylo znalezc na tasmie i wogole, zeby bylo kolorowo). Pani w Polsce jak ja nadawalm pytala sie trzy razy, czy aby na pewno chce nadac, bo taka sliczna, a oni tam zniszcza. Ja wiem, ze zniszcza. Nie wiem jak to robia, ale po kazdej podrozy walizka wyglada tak, jakby czolg po niej przejechal. Mowie trudno, ma byc uzytkowa i nadaje. W Mediolanie czekam ze znajomymi na nasze walizki. Ich przyjechaly, wszystkich przyjechaly, tasma stanela, a mojej brak. Niemozliwe, zeby nie zauwazyc oczojebki. Serce zbliza mi sie do gardla. W srodku nic nie bylo, ale taka sliczna nowa walizka! Pierwsza mysl – za ladna i rabneli. Druga mysl – jakas idiotka w Warszawie przyszla na 25 minut przed odlotem i miala pretensje do wszystkich, ze sie spozni, wiec wepchnela sie do mojej odprawy i twierdzila, ze leci do Szczecina. Na pewno moja walizka jest w Szczecinie. Niby nie koniec swiata (choc moze), ale czy ona z tego Szczecina doleci do Mediolanu bez mojej opieki, to watpie. Trzecia mysl – trzeba pojsc do biura rzeczy znalezionych, a scislej jak glosi napis zgubionych i znalezionych, ktore jest jedyna rzecza w hali poza tasmami i ma 7 stanowisk. Hmmm... chyba moj przypadek nie jest taki nadzwyczajny. Tam kolejka. Na pewno moj przypadek nie jest nadzwyczajny. W koncu zajmuje sie mna jakas pani. Alez cudowne wiesci! Walizka jest! Spadla z samolotu, ale panowie jej nie zabrali. Ktos inny z obslugi zobaczyl oczojebke lezaca samotnie pod samolotem i zawiadomil biuro. Po 10 minutach samotna walizka wyjechala na tasmie, kompletnie przemoczona, utytlana w blocie (tu ciagle leje) i jeszcze bardziej niz zwykle pokiereszowana.
Moral z tego taki – kupujcie oczojebki i nie traccie nadziei.:)
Autor:
Lalaith
o
17:17
0
komentarze
Networking
Networking to ostatnio najpopularniejsze slowo, bardzo na czasie i trendy. Przynajmniej tu. A moze tu tak zawsze bylo? W kazdym razie to jest bozek naszej korporacji.
Dzis opiwem troche o pracy. Kilka sytuacji, ktore wywoluja u mnie mdlosci, sniadanie mi podchodzi do gardla i malo sie nie dlawie.
Na pytanie gdzie pracujesz nie odpowiada sie departament taki to a taki, tylko dla pana X, a bezposrednio raportuje do pana Y a nad nimi jest pan Z. I najlepiej aby pan Z to byl sam prezes albo przynajmniej jeden z jego nastepcow.
Podzczas podrozy sluzbowej myslisz, ze sobie odpoczniesz, poczytasz ksiazke, przespisz sie. Nic bardziej mylnego, na odprawie, w samolocie lub w hotelu, chocbys nie wiem jak probowal sie ukryc zawsze dopadnie cie ktos kogo znasz z firmy a ten jest w towarzystwie kolejnego i tak leci wzajemna prezentacja, koniecznie z ustaleniem nazwisk i dla kogo ktory pracuje. Juz od samych nazwisk, zazwyczaj obcych, mozna zwariowac. I nalezy ciagnac ta koszmarnie nudna rozmowe kto z kim i dlaczego robi jaki projekt. Miejmy nadzieje, ze jadles lekkie sniadanie.
Spotkanie integracyjne – wyjazd na narty. Czad! Chwila, chwila, bez podniety. Integracja calej grupy, czyli kto chce ten jedzie (pare tysiecy osob), na 4 dni i trzeba wszystko zaplacic z wlasnej kieszeni. Droga do Niemiec, hotel, ski pass, jedzenie, oplata za wyscigi. No jasne, jeszcze na glowe nie upadlam, za te same pieniadze w tym samym czasie jade z rodzina na narty w Alpy na tydzien. Alez Aniu, czemu nie jedziesz, ty, narciarka? - dopytuje sie szefowa. Ja poza kwestia pieniedzy mowie, ze to chyba srednia integracja tysiecy osob, z ktorych nikt sie nie zna. Wydaje mi sie, ze to nie o to chodzi. No jak to, wlasnie o to! Znasz mnie, ja cie z kims zapoznam, ten z nastepnym i w ten sposob poznasz wplywowych ludzi w banku. A mi sie wydawalo, ze integracja oznacza budowanie mocniejszych wiezi, nie opierajacych sie na czysto zawodowych sprawach miedzy pracownikami, ktorzy maja ze soba cokolwiek wspolnego, a najlepiej razem pracuja. Musze chyba rozszerzyc znaczenie tego slowa.
I tak na kazdym kroku, obrzydzenie mnie bierze.
Polskie HR wymyslily sobie, ze trzeba zbudowac wiezi miedzy polskimi expatami za granica a Pekao SA. Urzadzili dwudniowe szkolenie w Warszawie. Oczywiscie wybrali termin, w ktorym polowa ludzi, tzn. wszyscy z Wloch maja wolne, bo swieto narodowe (zaznacze – poniedzialek w czerwcu, lepiej byc nie moglo). Podobno nie znalezli innego terminu, a my, no coz, chyba sie dostosujecie, no nie? Nie chce jechac, nie bedzie tam nic ciekawego ani nowego, nie znosze Pekao, nigdy tam nie pracowalam i nie chce pracowac. Wogole wszsycy sie wypchajcie i zostawcie mnie w spokoju. Szefowa: Jedz, nie pal za soba mostow, poznaj ich, moze nie sa tacy zli. Moze wpadniesz do swojego szefa (tylko na papierze) i powolujac sie na mnie przypomnisz o sobie. Jeszcze czego! Nie bede powolujac sie na znajomosci wazelinowac jakiemus gosciowi, ktory ma mnie w glebokim powazaniu Ble ble ble. Czuje sie jak uwieziona w kiesielu, ktory jest obslizgly, wszystkiego sie czepia, nie moge sie ruszyc, tylko plywam wsrod tego obrzydlistwa. No ale szefowa placi za lot (to tez wymysl polskich HR, zeby za szkolenie zaplacil kto inny, prawda, ze pomyslowe?:)). Mam za darmo lot do domu, wiec juz trudno, zrezygnuje z dlugiego weekendu w Toskanii i pojade na to chrzanione szkolenie.
Pierwszego dnia wieczorem zorganizowali nam kolacje z degustacja win. Nie powiem, calkiem milo. Na kolacje wpada niezapowiedziany gosc – prezes. Jest nas garstka, panien jeszcze mniej, wiec sadzaja go miedzy mna a druga panna. Kurtuazyjna gadka o nartach i innych pierdolach, nastepnie prezes wyglasza kazania na gorze, a raczej z gory i po pol godziny sie zmyl.
Dostaje smsa. Od szefowej. Nudzi jej sie, czy co? Jak mi minal dzien i buziaki (dlaczego ona nie jest facetem, a moze i lepiej?). Odpisuje – w miare, nic specjalnego, wlasnie jestem na kolacji i siedze kolo prezesa, z ktorym prowadze mala pogawedke. Drugi sms od niej pokazuje pelnie jej szoku. Jakby ja piorun strzelil! Jak ja to robie, ze robie TAKI networking. Jestem jej guru. A ja jakbym tylko mogla, to bym kolo niego nie siadla.
W pracy nie zdazylam przekroczyc progu, a juz wszyscy mi gratulowali kolacji z bylym premierem. No coz... troche przesadzaja, ale dla nich to i tak niezla podnietka.
Papierowemu szefowi nie zlozylam wazeliniarskiej wizyty, ale w tych okolicznosciach chyba zostalo mi wybaczone.
Korporacje wszsytkich krajow laczcie sie!
A powstanie jedno wielkie bagno.:)
Autor:
Lalaith
o
17:17
0
komentarze
czwartek, 22 maja 2008
Toskania dzien 1 - Arezzo
Wyruszylam w moja podroz w nieznane. Wsiadlam do pociagu relacji Mediolan – Florencja. Bylam grubo przed czasem, bo nie bylo lepszego polaczenia z Monzy, wiec zajelam strategiczne miejsce na korytarzu. Wybralam sobie siedzonko w dobrej odleglosci od drzwi wejsciowych i kibelka i jedyne bez poreczy, ktora sie wrzyna w kark gdy chce sie oprzec o sciane. Nawet nie bylo tak zle, lepiej niz oczekiwalam, daleko bylo do dawnych czasow na trasie Warszawa – Zakopane w pierwszy dzien ferii. To bylo przezycie! A tu, bulka z maslem. Od Bolonii nad glowa wisialy mi niezbyt rozkoszne wylewajace sie ze spodni biale brzuszki nalezace do polskiej pary. Na wszelki wypadek nie odezwalam sie.
Pierwszy przystanek – Florencja. Tlum ludzi wsrod ktorych kraze nie bardzo wiedzac co ze soba zrobic, bo mam na tyle malo czasu, ze nie moge zrobic porzadnego zwiedzania. Krece sie zatem po okolicy i ogladam wszystko z zewnatrz. Kolejka do katedry okreca sie wokol niej dwa razy. Mi pozostaje poleganie na wyobrazni, ktora na podstawie przewodnika kreuje zapierajacy dech w piersiach widok ogromnej kopuly katedry z tarasem widokowym przylegajacym do jej wewnetrznych scian. Coz to musi byc za widok! Ale zejdzmy na ziemie, powrocmy do rzeczywistosci. Przebijam sie przez uliczki, koscioly, ratusze, rezydencje bogatcyh i inne atrakcje. Wypadam na plac, gdzie stoi wielki Dawid Michala Aniola. On jest wielki! I wszystko ma wielkie! (I nie mowie tu tylko o dloniach). No fakt, tak jak popatrzyc na cialko, to kawalek niezlego faceta by z niego byl, nic dziwnego, ze go uwazaja za przyklad idealu meskiego ciala. I powiedzcie mi jak to jest? Kobieta idealna ewoluuje. Czasem blada jak sciana, czasem slonecznie opalona, czasem o rubensowych ksztaltach, czasem chuda jak patyczak na wybiegu. A facet, tak i wtedy, tak i teraz ma tak samo idealne cialo. Mozna stac i wzdychac. Potwierdza sie prawda ogolnie znana – zadne zdjecia nie pomoga, nie ma to jak zobaczyc na wlasne oczy w calej okazalosci.:) Nie bez ociagania oddalam sie by ogladac inne posagi – Neptuna, trzy chimery i nie wiem jeszcze co. To byla najlepsza galeria rzezb jaka do tej pory widzialam.
O kurczaki! Musze zdazyc na lotnisko odebrac moj zamowiony samochodzik. Oby tylko tam byl, oby byl, bo inaczej jestem ugotowana!
Lotnisko to mini barak, jak na awionetki, a podobno miedzynarodowe. Parking z samochodami z wypozyczalni byl wiekszy niz samo lotnisko. Samochod jest, stoi, wszystko przygotowane. Obrzydliwy blekitny gadzecik, pasuje tylko do szpilek i rozowej torebki, akurat jak dla damulki, czyli zupelnie nie jak dla mnie.:) Fiat Panda nie nalezy do najpiekniejszych samochodow swiata, ale przeciez nie o to tu chodzi, wazne, zeby byl sprawny i niezawodny (Fiat, dobre sobie, kogo ty probujesz oszukac?). Pan daje mi kluczyki, miejsce 123 i radz sobie pani sama. Szabla w dlon i jedziemy. Zadanie – rozpracowac jak to dziala, wydostac sie z miasta, wjechac na wlasciwa autostrade, rozszyfrowac system placenia za autostrade (nigdy tego wczesniej nie robilam) i jakos dac sobie rade bez GPSa. Przez pierwsze 3 kilometry spocilam sie jak szczur, robilam dziwne zmiany pasow, zupelnie niepotrzebnie, ale poniewaz wszyscy jezdza tu jak stuknieci, nikt nie zwracal na mnie uwagi. Praktycznie nie ma problemu jak komus zajedziesz droge, skrecisz w lewo majac migacz w prawo, przejedziesz na czerwonym, a kierunkowskazow wogole nikt nie uzywa (obserwowalam wszystkie 4 dni, ani razu zaden z samochodow go nie wlaczyl opuszczajac rondo, ktorych tu sporo, no bo po co?). Klaksonu uzywa sie w jednym przypadku – jak za wolno jedziesz.:) Wszytko sie udalo, wyjechalam na autostrade (kolory niebieskie i zielone dla okreslenia autostrady i drogi normalnej sa tu na odwrot), udalo mi sie nie zjechac z niej w zlym miejscu (jak na pasie po ktorym jedziesz jest napisane zjazd do Florencji, to wcale to nie oznacza, ze ten pas zawiezie cie do Florencji) i zaplacic za autosrade (samoobsluga, same guziki i dziurki opisane po wlosku, nic nie rozumiem, ale naciskam najwiekszy i najbardziej wytarty). Z atlasem na kolanach, radiem z jedyna odbierajaca stacja i klima ktorej nigdy nie znalazlam (na szczescie nie bylo tak goraco) szczesliwie dojechalam do Arezzo.
Jakie ono sliczne!!! Jakie cudowne!! Ogladaliscie Zycie jest piekne? Tak wlasnie wyglada Arezzo. Wspinam sie na szczyt gory idac brukowana ulica tylko dla pieszych wsrod sredniowiecznych domow kamiennych. Jest pieknie, jest cudownie, popoludniowe slonce wydobywa z nich terakotowy kolor. Nie ma natloku turystow, mozna odetchnac, jesc lody na schodach kosciola i rozkoszowac sie widokiem. Jeszcze udalo mi sie zobaczyc przed zamknieciem freski Pierro della Francesca. Prawdziwa historia krzyza. Malunki tak trojwymiarowe, ze prawie rzeczywiste. Jak na swoje czasy facet byl geniuszem.
Docieram na glowny plac. Jaki on smieszny, taki przekrzywiony, pochylony, bardzo spadzisty. Nie da sie grac w pilke, bo spada tylko w jednym kierunku. Wszystko dookola jakby czas sie zatrzymal, kamienice, ratusz, podcienia, studnia na srodku, niesamowite. Czy ja moge tu zostac, czy musze jechac w dalsza podroz? Jak to jest takie cudowne, to co bedzie dalej?
Wybralam sie na kolacje. Znalazlam osterie, mala, ciasna, z mnostwem bibelotow na scianach, obrusach w kratke, papierowych serwetach, waska jak tramwaj, ciasna, goraca, prawdziwie lokalna, wloska, idealna. Zamowilam kawalek wieprzowiny z grill, fasolke i wino domowe na kieliszki. Jedzenie lokalne, typowe, na bialych talerzach troche jak z GSu, smaczne, nie wystawne, dokladnie takie jak chcialam. Przy stoliku obok para zamowila specjalnosc okolicy – Fiorentine, czyli stek wolowy z koscia z grilla. Danie numer jeden, kazdy musi sprobowac. Ja na szczescie jestem juz troche w temacie, bo turysta swiezynka, kuszony opisami w przewodniku moze nieopatrznie zamowic sobie taki kotlecik, a wtedy pani przynosi talerz, albo moze deske, albo co innego co uniesie miesko srednicy 30 centymetrow, grubosci 5.:) Danie to jest tylko na wage. Minimalna wielkosc kotlecika – 1 kilo, tak jak sie idealnie odrabuje „plasterek” od calosci.:) Jedyna mozliwosc – zjesc na spolke, co tez obserwowana para uczynila.
Czas sie zbierac do hotelu. Oczywiscie nie wydrukowalam sobie mapki dojazdu, mam sam adres i opis w pamieci, ze znajduje sie ponad miastem, z pieknym widokiem na nie. Udaje sie poza miasto, w gore. Jest ciemno, bardzo ciemno, nie ma latarni, nie ma ludzi, nie ma sie kogo zapytac. Jest! Jest! Facet dowozacy pizze, zlapac, bo to jedyna okazja. Hotel zna, ale jest z kompletnie drugiej strony miasta. Pani pojedzie w tamte okolice i zapyta sie dalej. Tak tez zrobilam. Po drugiej stronie miasta zlapalam kogos na stacji benzynowej. Parka objasnia mi droge – na rondzie prosto, potem po luku do gory skrecic w prawo, dwa ronda, na trzecim w lewo, kierowac sie na zona industriale, na swiatlach w prawo, a potem powinny byc juz znaki. Po drugim rondzie mozna sie totalnie zakrecic, na trzecim kompletnie stracilam orientacje w terenie, nie mialam pojecia z ktorej strony jest Arezzo, ale wiedziona jakims dziwnym instynktem po 3 rondach, 2 zjazdach na autostrade, na ktora nie wjechalam, 4 swiatlach, 5 zakretach, dawno po danych mi wskazowkach, jakims cudem wyladowalam pod hotelem, ktory wedlug mojego rozeznania znajdowal sie na kompletnym bezludziu w okolicy przemyslowej. Nie ma to dla mnie zadnego znaczenia. Ja tu zamierzam sie przespac, rano wrzucic cos na zab i zabierac sie jak najpredzej. Co tez uczynilam. Z bolem serca zrezygnowalam z potancowki emerytow i rencistow, ktora miala miejsce na parterze. Musze przyznac, ze idealnie komponowali sie z wnetrzem, ktore tez czasy swojej swietnosci mialo juz za soba.
Autor:
Lalaith
o
16:27
0
komentarze
Toskania dzien 2 - Cortona
Nastepny przystanek: Cortona.
Droga prowadzi przez rowninie. Na horyzoncie ukazuje sie gora, wyrastajaca na srodku stolnicy, a na jej szczycie usadowilo sie miasto. Widok niesamowity. To miasto to moja Cortona.
Wspinam sie moja blekitna mydelniczka po kretej stromej ulicy. Pod samym szczytam, tuz przed starowka musze zaparkowac. Moj samochod ma ten wielki plus, ze jest najmniejszy z mozliwych, wiec znajduje miejsce akurat dla siebie, z ktorego wszystkie Volvo i Saaby zrezygnowaly. Nie wiem jak to zrobie, ale musze jakos wpakowac moje cacko w ta dziurke, parkujac rownolegle, w polowie na ulicy, w polowie na skrawku ziemi przed urwiskiem. Stromo jak cholera, a ja mam zrobic koperte majac po 5 centymetrow luzu z przodu i tylu, a ostatni raz tak parkowalam chyba na polu manewrowym. Paralizu dopelnia mysl, ze pierwsze 1000 euro za szkody musze wylozyc z wlasnej kieszeni, wiec ewentualne otarcia nie wchodza w gre. Moze w okolicy jest Mentos, the fresh maker, ktory po prostu wstawi moja mydelniczke w miejsce?:) 10, moze 15 razy, przemieszczanie sie o 3 centymetry, ale w koncu sie udalo, nawet za bardzo nie wystaje i bez otarc! Zwyciestwo!:)
Cortona..... ahhh, coz rzecz, mikro raj. Jeszcze piekniejsza niz Arezzo. Strome waskie uliczki, domy z kamienia, placyki, studnie, drewniane portale, okienka w kamiennych plaszczyznach scian i to wszystko tonie w sloncu. Miejsce, w ktorym mozna sie zakochac i nie przeszkadzaja nawet turysci. Usiadlam na schodach do ratusza, w jedynym skrawku cieniu z kawalkiem pizzy i cola w reku. Wyciagnelam nogi i rozkoszowalam sie idealna chwila, wdychajac powietrze, przygladajac sie ludziom, podziwiajac kamienne konstrukcje, odpoczywajac, rozkoszujac sie chwila.
W pewnym momencie drzwi ratusza sie otwieraja i wychodza bordowe wrozki, pieknie wystrojone, za nimi podazaja herosi. Ostatnia wychodzi dama w bieli ze swiezo zaslubionym. Cala grupa idealnie komponuje sie z otoczeniem, oni tu pasuja, ja jestem intruzem, ale robie sie niewidzialna, wtapiam sie w murek pod ktorym siedze i obserwuje wszystko z boku. Nie, to nie wlosi, to amerykanie. A przynajmniej ona. Ma wszystko, druzbow, czekajaca czarna limuzyne, profesjonalnych fotografow z lunetami, obstawe. Przeciez slub jest raz w zyciu, jak juz robic to z cala pompa, w romantycznych wloszech, ze wszystkim co sie da.
Popoludniu byl drugi slub amerykanski. Skad takie powodzenie tego malego miasteczka? Podobno byl kiedys film o wlochach w stanach i jednym z plenerow bylo to miasto. Czy amerykanie robia wszystko pod dyktando filmow? Jakie to banalne.
Z bolem serca opuszczam strome krete uliczki i udaje sie dalej. Tym razem czeka na mnie Montepulciano.
Autor:
Lalaith
o
16:27
0
komentarze
poniedziałek, 19 maja 2008
Wyprawa rowerowa
Ostatni weekend byl pracowity. W sobote wysprzatalam mieszkanie, bylam na poczcie, zrobilam zakupy, stoczylam kolejna bitwe o internet, poprzesadzalam kwiatki i jeszcze udalo mie sie poopalac i poczytac gazete po wlosku. Wieczorem bylam na pizzy z Partyamo. Bylo bardzo fajnie, milo wspominam. Wole tego typu wypady od aperitiva, bo jest mniej osob, zdecydowana wiekszosc znam, siedzi sie przy stole i mozna normalnie pogadac, a nie przekrzykiwac sie w barze i brac kolejnego drinka, na ktorego nie ma sie ochoty.
W niedziele zrobilam sobie wycieczke rowerowa. Pojechalam kawalek pociagiem, a nastepnie wzdluz rzeki, ktora biegnie w kanionie, mijajac co i rusz elektrownie wodne, mosty wysoko w gorze i inne konstrukcje zaprojektowane przez Leonarda. Super wyprawa. Przy okazji dowiedzialam sie, ze nie mam kondycji, bo po 50 km w dosc latwym terenie calkowicie opadlam z sil i postanowilam ostatnie 20 km do centrum Mediolanu pokonac metrem.
Wycieczka nie zaczela sie zbyt szczesliwie. Wmowilam sobie, ze mam niewiele czasu do pociagu i musze sie pospieszyc, co oczywiscie nie bylo prawda. Droga prowadzila przez glowny deptak miasta, musialam wiec wykonywac slalom miedzy ludzmi, ktorych bylo juz sporo. W pewnym momencie pani idaca prosto zauwazala cos na wystawie i skrecila. Ja niestety spanikowalam i nacisnelam obydwa hamulce na raz. Blad, oj duzy blad. Hamulce wykonaly swoje zadanie swietnie, przednie kolo sie zablokowalo, rower stanal w miejscu, a ja polecialam dalej z predkoscia 20km/h. Rower postanowil nie zostawic mnie samej w tak dramatycznej sytuacji i podazyl za mna. Wykonalam zawodowy slizg na chodniku, dokladnie wsrod niedzielnych spacerowiczow. Szybko sie podnioslam i ocenilam straty. Nic specjalnie nie boli, krew nie leci, wszystkie czlonki na miejscu, obilam sobie tylko okolice lewego lokcia (jak sie pozniej okazalo bardzo fioletowe okolice), ale tak poza tym to wlasciwie bez zadnych wiekszych obrazen. Tylko moj swiezo wyprany pastelowy stroj nie byl juz tak odsiwetny, ale ostatecznie nie ide na wybieg, tylko na wyprawe rowerowa, wiec ujdzie w tlumie. Przyszla kolej na ogledziny roweru. I tu niespodzianka. Stoi sobie jakby nigdy nic, calkiem spokojnie i dostojnie, tylko do gory nogami. Wykonal piruet i wyladowal na kierownicy i siodelku. Obok lezal bidon, lancuch co wypadl z koszyka i przedni blotnik, ktory wsunelam w 2 sekundy na miejsce. Zniszczenia – brak, wszystko na swoim miejscu i dziala.
4 razy zapewnilam pania, ze wszystko w porzadku, nie jestem w szoku i na prawde dobrze sie czuje, po czym postawilam rower na nogi, tzn. na kola, posprzatalam drobiazgi, wsiadlam i dostojnie oddalilam sie jakby nigdy nic.:)
Sekret braku obrazen jest prosty. Na starowce chodnik wykonany jest z plyt kamiennych, mocno wyszlifowanych milionem stop, ktore przez niego przeszly. Skutkiem czego pojechalam po nim jak po gladkim stole, tylko wycierajac caly brud.:)
Autor:
Lalaith
o
10:33
0
komentarze
Last minute
Weekend majowy. W co sie bawic, w co sie bawic?...
No wlasnie, cos trzeba ze soba zrobic, tylko co? 4 dni, wiec nie malo ale tez i nie duzo. Wybor padl na Toskanie – nie za daleko i nie za blisko. Tylko z kim? Nie mam towarzystwa, kazdy ma inne plany, z Polski nikt nie przyjezdza. Jechac samej czy nie? I jak, czym, a jak z noclegiem? Ale nie chce przesiedziec tych dni w domu. Milion mysli, nie moge sie zdecydowac. W koncu we wtorek podejmuje decyzje. Chrzanic ich wszystkich, jade. Zajrzalam do przewodnika i opracowalam trase. Musze wynajac samochod, bo inaczej sie nie da. Czasu nie za wiele, wiec nie bede sie koncentrowac na duzych miastach, tylko pojade do mniejszych i pokrece sie po okolicy. W srode przychodze do pracy pelna entuzjazmu, bo musze wszystko wynalezc na necie. Samochod prosto, wiem tez mniej wiecej w jakiej okolicy kiedy chce nocowac, a co to za miejsce to mi wszystko jedno, byle nie za drogo, bo hotel i tak mi potrzebny tylko na noc, zeby sie przespac. Mam samochod, wiec moze byc poza miastem. Nie powinno byc tak trudno znalezc. Pelna energi mowie w pracy o moim planie, a moi koledzy patrza tylko na mnie i pukaja sie w glowe, kiwaja glowa z politowanie albo prychaja. Mowia chorem: Chyba na glowe upadlas! Chcesz jutro jechac do Toskanii, w weekend majowy, gdy jest pelno az po brzegi, wszystko zajete od miesiecy?! NIE DA SIE! Jak to sie nie da?! To wy nie wiecie co mowicie. Ja jutro jade. Jak Ania postanowi, to wszystko sie da. Jeszcze zobaczycie. Teraz to juz staneliscie mi na moim honorze i musi sie udac.
Zaczne od samochodu, bo to najlatwiej. Wypozyczam we Florencji. Pierwsza wypozyczalnia – nic nie ma. Druga – nawet nie pytaja sie jaki model, nic nie ma. Trzecia – jest, ale na lotnisku, a nie w centrum. A jak daleko do lotniska? Ja nie wiem prosze Pani, ja siedze w centrali w Irlandii i nie wiem jak wyglada Florencja, nigdy tam nie bylam. Po krotkim wywiadzie okazuje sie, ze we Wloszech w niedziele, swieta i sobote popoludniu, czyli ogolnie caly weekend wypozyczalnie samochodow sa zamkniete, wszystkie i w kazdym miescie. Ale na szczescie sa dyzurujace na lotniskach. Jak lotnisko jest 80 km od miasta jak w Mediolanie, masz pecha, jak 15 jak we Florencji, masz szczescie. Biore auto z lotniska w nieznanej mi korporacji, nieznany model, ale mini i za znana cene.:) Raz kozie smierc. Nie bylo prosto, ale jest.
Przyszla kolej na nocleg. W najgorszym wypadku mam samochod i sprzet kempingowy w domu, wiec plan B jest. Szukam jednak schroniska mlodziezowego. Prawie wszystko wybukowane. Jest jeszcze pare pokoi, ale musze wziac cala dwojke, zaplacic za 2 osoby. Pies im morde lizal. Czas na B&B. Jest tego duzo, ale zadne nie ma informacji na stronie, cza sa wolne miejsca, a jak zaczne dzwonic po wszystkich, to moge tu siedziec przez tydzien. Czas podniesc poprzeczke. Hotele. Niezawodna Wilma dala mi adres strony internetowej, gdzie jest ich sporo. Rzeczywiscie sa, znajda sie tez i takie w cenie ponizej 500 euro za pokoj. Ostatecznie znalazlam 2 w cenie okolo 60 euro za noc. Niby nie bardzo tanio, ale jak na Wlochy tez i nie koszmarnie drogo. Jak mam wybierac miedzy schroniskiem mlodziezowym a hotelem 3 i 4 gwiazdkowym ze sniadaniem i wlasna lazienka w tej samej cenie, to chyba nie ma sie nad czym zastanawiac. Ostatni nocleg byl najtrudniejszy do znalezienia. Ostatecznie musialam zaakceptowac bardzo ladny luksusowy hotel z kamienia, w srodku pustkowia, wsrod zieleni za cene dosc wysoka, bo 80 euro. No ale co tu zrobic? Nie ma innego wyjscia i tylko 1 noc, wiec moze przezyje. Jak na razie pelen sukces.
Zostalo tylko kupienie mapy Wloch (kolejne zdziwienie wlochow, jak ja sobie wyobrazam jazde samochodem bez GPSa?!) i biletow kolejowych do Florencji (oczywiscie nie bylo juz miejscowek, wiec wzielam stojace w najtanszym IC). Calosc zabrala mi 3 godziny 15 minut. I co nie da sie?! Mi ma sie nie udac?! Ha! Ha! Ha! Patrzcie na mnie, jestem wielka, niezwycierzona i niepokonana! Pomnik, pomnik, pomnik dla mnie.:))) Niemiec, ktory od dwoch miesiecy ma zabukowane wakacje wrzesniowe przyznal, ze nie wierzyl, ze mi sie uda. Oj biedaku, moze dzieki mnie sie troche wyluzujesz i czasem postawisz na spontanicznosc.:)
No dobra, zobaczymy w praniu czy wszystko rzeczywiscie jest na miejscu i czeka na mnie. Przygodo, ide do ciebie!
Autor:
Lalaith
o
10:29
0
komentarze
Powrot z Niemiec
Powrot z Niemiec nie nalezal do najprzyjemniejszych. Wlochy powitaly mnie pelnia swoich mozliwosci. Lot Air Dolomity spozniony, nie za duzo, ale zawsze. Na lotnisku w Mediolanie dlugie oczekiwanie na bagaz. Tasma ruszala i stawala 3 razy. Po pol godziny w kocu czarna dziura wyplula moja walizeczke. Jest juz po polnocy. Wychodze na zewnatrz zeby zlapac taksowke. Kolejka oczekujacych i zadnej taksowki. Co pare minut zjawia sie jakas, ale ludzie naplywaja do kolejki znacznie szybciej. Po pewnym czasie kolejka liczy juz z jakies 50 osob, ja na szczescie mam przed soba tylko okolo 10. Niby wszyscy stoja w kolejce, ale trzeba sie mocno pilnowac, bo tych co chca sie wkrecic nie brakuje. Tym bardziej, ze co podjezdza taryfa, to okazuje sie ze zamowiona przez telefon. Po trzeciej takiej akcji zaczynam sie dopytywac, czy musze zadzwonic, czy tez ktos przyjedzie tak po prostu zabrac z kolejki. Alez prosze pani, jada, cierpliwosci, sa na autostradzie. Po 15 minutach czekania, kolejce przede mna nie zmniejszajacej sie i o godzinie 0.30 cierpliwosc zaczyna sie ulatniac w ekspresowym tempie. Amerykanie stojacy za mna probuja desperacko zamowic kogos przez telefon. Sa z gory zdani na porazke, bo nie mowia po wlosku, wiec pani z rodzielni ich nie rozumie, jest ich 5, wiec musza miec vana i do tego duze bagaze. Zycze powodzenia.
W koncu zaczynaja nadjezdzac taryfy nie zamowione. Kierowca wysiada i pyta sie: kto pierwszy? Dokad pan/pani jedzie, ile osob i jaki bagaz? Pani sama, nie, biore przynajmniej 2 osoby, pan nie do Mediolanu? Nie jade nigdzie indziej. Panow piecioro? Najwiecej zabieram 4. A te walizki tez? Nie, nie ma mowy, takich to nie bede nosil. Po takiej selekcji szczesliwec spelniajacy wszystkie warunki zostaje wylowiony z kolejki i zabrany. Przyjezdza druga taryfa, selekcja podobna. Trzecia taryfa zlitowala sie i zabrala tych, co nie do Mediolanu jechali. Jestem chyba jedyna w kolejce ktora mowi po wlosku, reszta kompletnie nie wiedzac o co chodzi poddaje sie lasce i nielasce kierowcow. Zaczynam szacowac moje szanse: Jestem sama – minus, mam maly bagaz – plus, gadam po wlosku, moze uda sie cos wynegocjowac – plus, nie chce jechac do Mediolanu – duzy minus.
W koncu po dluzszym czasie nadchodzi moja kolej, a tu wpycha sie azjatka. Nie ma mowy, to moja taryfa! Jednak kierowca zaczyna selekcje. Ja dokad? Monza, a azjatka? Pokazuje druczek z hotelu. Zagladam przez ramie zeby zobaczyc na jakiej pozycji stoje wobec konkurentki. Szybka wymiana slow zanim ktos inny nie przedstawi lepszej oferty. W koncu staje na tym, ze azjatka ma hotel tu blisko, wiec mozna ja podrzucic po drodze. Moj warunek – nie jade przez Mediolan, tylko obwodnica prosto do Monzy. Ok, wyglada na to, ze da sie zalatwic. Lepsze to niz ruletka czy zabiora mnie sama prosto do domu. Wsiadamy. Taksowkarz informuje, ze ma stala taryfe, do Monzy jest 60 km, wiec cena to 120 euro. Szybko kalkuluje w glowie. Normalnie do Mediolanu jest 80, do mnie potem 30, wiec naciaga mnie na jakies 20 euro. Bank zwroci koszty, wiec moge lyknac. Lepsze to niz proba dorwania kolejnej taryfy. Jedziemy panie i panowie.
Azjatka dalej troche oszolomiona, wyglada jak zbity pies i chce mnie calowac po rekach, ze ja zabralam, bo ona tu blisko, a nikt nie chcial jej wziac. Oczywiscie nie mowi po wlosku, a i po angielsku srednio. Jej hotel okazal sie rzeczywiscie za rogiem, 5 minut jazdy. Parkujemy i gosc mowi 40 euro. Ja na to. Chyba pan na glowe upadl?!!! Jakie 40 euro?!! 80 jest do Mediolanu, 40 minut jazdy, a tu za 5 minut pan chce 40. Na idiote pan nie trafil. Po calym ciezkim dniu wkurzyl mnie juz totalnie. Zaczynam na niego wrzeszczec, tyle co umiem po wlosku, pomagajac sobie gestykulacja. Jednoczesnie mowie azjatce, ze chce ja zrobic w jajo. Ta biedna przerazona patrzy na nas. Gosc w polowie klotni odbiera telefon, zaczyna przez niego rozmawiac i rusza. Ja: Gdzie pan jedzie!! On: Zabieram z powrotem na lotnisko. Pani chciala tu jechac, to ja robie uprzejmosc i zabieram, choc to nie Mediolan. Ja: Jaka uprzejmosc?! To Panska praca zabierac ludzi gdzie chca! On: Ja chce spokojnie pracowac, zabralem Pania, powinna byc wdzieczna. Co za debil. Azjatka nic nie rozumie (dyskusja po wlosku), ale oczy maja juz wielkosc jak z manki i probuje sie wtracic, ze ona juz zaplaci, niech tylko ja wysadzi. Stanelo na 30 euro i poinformowaniu azjatki, ze to nie jest normalne w tym kraju i taksowki tyle tu nie kosztuja.
Zawiozl mnie do domu w milczeniu, zaplacilam mu te 120, trzasnelam drzwiami i o 1 w nocy bylam w koncu w lozku.
Ciekawe jak amerykanie zalatwili swoja sprawe. Czy w koncu poszli po rozum do glowy i podzielili sie na 2 taryfy, czy stali tam jeszcze z godzine bezskutecznie probujac zalatwic vana?:)
Autor:
Lalaith
o
10:23
0
komentarze
Imprezka
Zrobilam imprezke. Oczywiscie jak zwykle narobilam sie jak glupia, a wcale tego tak nie bylo widac. Do stolu podano co nastepuje: Jako przystawka koreczki ze sliwek suszonych w boczku, nastepnie tosty z sardynkami w pomidorach, oliwka i zapiczone pod serkiem. Na przywitanie wiosny lekkie salatki – tunczykowa z selerem naciowym podana w lodkach z cykorii oraz druga z salaty, gruszki, grejpfruta, papryki i orzechow. Do przegryzania grissini z oliwkami i warzywa – marchewki, ogorki i seler naciowy. Na zakonczenie slodkosc – mazurek dzien i noc, migdalowy, w polowie z czekolada. Goscie przyniesli wybor najswietniejszych win wloskich, choc nie zabraklo tez akcentow polskich i drinkow z wodki. I co? Chyba warto bylo stac caly dzien w kuchni? Gosciom smakowalo. Sorki, ze nie zostaliscie zaproszeni na imprezke, ale troszke daleko byscie mieli.:) Goscie – glownie z pracy – moi codzienni wspolpracownicy Vanni, Giuseppe i Rosana (tylko najlepsza czesc, bez lansera mody Alberto i naszego koordynatora Fabio), expaci Siegmund niemiec i George rumun i polacy – Tomek z zona i Marek. Do tego nowo poznani z Partyamo Perry amerykanin, Tiziana wloszka i Mark niemiec. Bardzo fajne towarzystwo, wszyscy ktorych lubie. Czy nie tak powinno byc na twojej imprezce? Glownie ze wzgledu na wymiary mojego penthausu (jak moje mieszkanie nie wiedziec czemu okreslil Georgie), obylo sie bez tancow i hulanek, ale wszyscy dobrze sie bawili. Przyanjmniej takie sprawiali wrazenie.:) Chlopaki pogadali sobie o pilce, polityce i muzyce. Obalalismy mity o narodowosciach, choc nie bardzo to szlo. Siegmund zadzwonil o 19.45, ze spozni sie i nie bedzie u mnie punkt 20. Bylabym zdziwiona, gdyby ktokolwiek pojawil sie punktualnie. Powiedzialam, nie ma sprawy, zawsze moge liczyc na drugiego niemca. 20.15 pierwsi goscie. Jak myslicie, kto? Wiem, banalne, pieciolatek by wiedzial. Oczywiscie, ze drugi niemiec.:)) Tomek z kolei opowiedzial historyjke jak w czasie studiow przyjechal na semestr do Finlandii. Mial mieszkac z hiszpanem, wlochem, francuzem i niemcem. Gdy stanal pierwszy raz w mieszkaniu, zanim zdazyl sie przedstawic zobaczyl liste w Excelu rozpisana na caly semestr. Mieszkanie zostalo podzielone na obszary, semestr na dni, a obok nazwisko kazdego mieszkanca kiedy kto co ma sprzatac.:) Oczywiscie niemiec ja stworzyl. Planowanie zawsze i wszedzie, nawet czasu innych. Wloch skomentowal to tylko: Che cazzo!, czyli po naszemu cos w rodzaju Kogos popier...:) Dla Giuseppe wciaz szukamy panny. Niestety moja sasiadka, ktora na pierwszy rzut oka switnie by sie nadawala pojechala do rodzinnego miasta spelnic obowiazek obywatelski i glosowac na nowy rzad. Tu mozna glosowac tylko w miejscu zameldowania, zadne zaswiadczenia, o internecie mozecie zapomniec, a poczta nie dziala sprawnie nawet w normalny dzien, wiec co dopiero gdyby wszyscy zaczeli wysylac glosy. Musza miec niezle problemy z frekwencja w tak ogromnym kraju, bo komu by sie chcialo jechac 500 kilometrow do urny? Za to dzieci maja wolne od szkoly w poniedzialek (drugi dzien glosowania) i z rozpedu wtorek tez. Czemu? Nie wiem.:)
Autor:
Lalaith
o
10:22
0
komentarze
Metlik w glowie
Mam troche problemow jezykowych. W Niemczech wciaz mowie do ludzi po wlosku. Rozumieja, nawet kierowca taksowki jak mu probawalam wyjasnic, ze van jest za duzy dla mnie jednej samej bez bagazu. Zorientowalam sie, ze to nie ten jezyk jak juz wsiadlam. On nie zwrocil mi uwagi, tylko odpowiedzial po niemiecku. Jak sie spotykam z Polakami i rozmawiam o sprawach zawodowych, to nie moge sobie przypomniec polskich odpowiednikow. Z angielskim i polskim idzie jeszcze w miare niezle, tzn. najmniej je myle. Choc zdarzylo mi sie juz zaczac pisac maila do Izy po angielsku. Z kolei po wlosku czasem probuje mowic numery na odwrot, jak po niemiecku, co wprowadza kompletne zamieszanie, a godziny tlumacze na wloski literalnie z angielskiego (np. 10 minut do drugiej, a poprawnie powinno byc druga minus 10 minut) i dziwie sie, ze nikt nie rozumie.
Jak budze sie rano tez czasem musze sie zastanowic gdzie jestem, czy w domu, czy w hotelu, a jesli tak to ktorym i w jakim kraju. Ostatnio pamietalam numer mojego pokoju w tym samym hotelu z przed 2 tygodni, ale nie bylam pewna aktualnego. Wsadzilam klucz do drzwi, ktore wydawaly mi sie najbardziej prawdopodobne. Zielone swiatelko przyjelam z ulga.:) Troche czuje sie skolowana. Gorzej jak pomyle godzine wylotu i pojde na pozniejszy samolot. Jeszcze mi sie nie zdarzylo, ale kto wie.
Autor:
Lalaith
o
10:17
0
komentarze
BHP po niemiecku
Wcale sie nie dziwie, ze firmy wynosza sie z Niemiec. Dodatki socjalne tu sa takie, jakich nigdzie nie widzialam. Stolowka – bardzo dobra i bardzo tania. Tania, bo 50% kazdego posilku oplaca firma. Srednia cena wychodzi 4 – 4.50 euro (ja u siebie wydaje standardowo 10). Z lunchu mozna zrezygnowac i w tym czasie udac sie na zajecia z jogi – oczywiscie w budynku biurowym pewnie za darmo, na silownie, pograc w tenisa, pojsc na basen, pokopac pilke i nie wiem co jeszcze. Wszystko na terenie biura. Basen kosztuje 2 euro (u mnie w Monzie 8,70). Oczywiscie mozna tez pojsc na spacer do parku miejskiego chyba najwiekszego w calej Europie, wlasnie w jego sercu znajduja sie nasze biura. Widok z okna mam na drzewa, sadzawke, wiewiorki itp. Podczas pracy jak poczujesz sie zmeczony mozesz sie udac do pokoju odpoczynku. Znajdziesz w nim wygodne lozko, na ktorym mozesz sie wyciagnac i zdrzemnac. Jesli wszystkie te zabiegi zabraly ci za wiele czasu, nie ma problemu, nadgodziny sa liczone i mozne je odebrac w dowolnym terminie i przedluzyc sobie urlop, ktory standardowo wynosi 30 dni rocznie. 30 dni roboczych, bez weekendow, swiat religijnych i panstwowych. Do swieta standardowych dochodza jeszcze jakies dziwne dodatkowe, lokalne. I tak w maju masz 1 wolny, kolo 15 jakies swieto religijne, co nawet Niemcy nie wiedza co to, ale wolne jest, a potem Boze Cialo. Jak jestes sprytny, odbierzesz nadgodziny i caly miesiac przesiedzisz na wakacjach bez brania urlopu. Zyc nie umierac.:)
P.S. zapomnialam wspomniec, ze Niemcy maja najwyzsze pensje z krajow reprezentowanych w mojej grupie bankowej (tj. Wlochy, Austria, Niemcy i Europa Srodkowo - Wschodnia). Moze jak skocze moj okres oddelegowania we Wloszech przeniose sie tutaj, co o tym sadzicie, chyba nie najgorszy pomysl?
Autor:
Lalaith
o
10:10
0
komentarze
Herbatka u Wlocha
Moi nowi znajomymi z Partyamo spotykaja sie regularnie w czwartki, w tej knajpie, gdzie ich poznalam. Tyle, ze teraz mam inna rozrywke w tym terminie, a mianowicie ogladanie ziemi z powietrza. Nie mam nic przeciwko lataniu, nawet to lubie, ale dlaczego do cholery musi to byc kazdy czwartek wieczor! Nie poddaje sie, szukam innych mozliwosci. Niedziela. Niezbyt dobry dzien, ale wlasnie wtedy czasem spotykaja sie u Vincenca aby cos porobic, najczesciej oczywiscie wyjsc do baru. Tym razem jednak bylo inaczej. Vincenco zaprosil na herbatke! Prawdziwa herbatke popoludniowa, nie zadne rumianki, tylko zwykla czarna. Inni przyniesli ciastka. Nie moglam uwierzyc, zupelnie jak w domu. I wszyscy pili i nikt nie poprosil o kawe. Dziwaczne.:)
Przy okazji Perry, amerykanin, nagrywal na komputer Vincenca swoje utowory. Pierwszy raz cos takiego widzialam. To jest rewelacja! Najpierw podlacza kabel do gitary i gra. Na ekranie pojawiaja sie fale dzwiekowe nagrywanej melodii. Potem czas na mikrofon. Odtwarza nagrana gitare i jednoczesnie spiewa do mikrofonu. Caly czas nie moge dojsc do tego w jaki sposob mikrofon nagral tylko spiew, a nie wszystko dookola, w tym glosna muzyke gitary. Na koniec bas. Tyle, ze Perry nie gra juz na basie. Bas nagrywa sie grajac na klawiszach. I brzmi jak bas.:) Wszystko metoda chalupnicza i taka tez troche byla jakosc. Ale nie ma zmartwien. Troche za pozno wszedl z basem – przesuwa sie kwadraciki na ekranie i juz gra w odpowiednim momencie. Pomylil sie z cala sekcja, nie ma sprawy, kopiuje sie taka sama z innego miejsca i wkleja w to. Za krotko pociagnal dziwek? Wystarczy przeciagnac go myszka.:)) A gdzie prawdziwa muzyka, umiejetnosci? Czar pryska. A te wszystkie pokretla, cyferki, wyswietlacze, skaczace slupki i cala masa inncyh aplikacji, ktore nie wiem do czego sluza. Fajowe.:)
Na koniec zaczeli ogladac film wyswietlony z projektora na sciane. Durna komedia. Mieli troche problemow technicznych na poczatku, bo obraz wyswietlal sie do gory nogami. Po wielu probach naprawy obecni tam inzynierowie postanowili odwrocic projektor do gory nogami. Podzialalo.:) Ja poszlam do domu. Nastepnego dnia praca, a potem pakowanie i znow do Niemiec, wiec moge sobie odpuscic glupi film o poznej porze.
Autor:
Lalaith
o
10:09
0
komentarze
Raz tu, raz tam
Awansowalam.
No moze nie dokladnie, ale w pewnym sensie tak. Dostalam samodzielne zadanie, jestem sobie kapitanem i okretem. Mam nadzieje, ze nie zatonie na bezkresnych wodach oceanu nowego doswiadczenia.
Nasi koledzy Niemcy nie bardzo sobie radza ze swoja robota, wiec szefowa uznala, ze najwyzszy czas przyjsc im z odsiecza. I wysyla mnie, jako eksperta, tutora, doradce i nauczyciela w jednym.:) Dobre sobie. Mam dokonac rzeczy, ktorych im sie nie udalo od roku, czyli rozwinac analize ich portfela, ktorego ja nie znam, ale jak sie okazalo, oni za bradzo tez nie. Punkt dla mnie. Robie dobra mine i staram sie wypasc inteligentnie i profesjonalnie (moze powinnam sobie zalatwic okulary zerowki?), bo jak inaczej przekonac 5 facetow, z ktorych wiekszosc ma wieksze doswiadczenie / pozycje, ze ja wiem wiecej? Coz, szczerze powidziawszy, chyba nie ma to znaczenia, bo zostalam przyslana z gory, z holdingu i to jest najwazniejsze. Drugi punkt dla mnie:) Nie ma to jak dobre umocowanie i z kretyna mozna zrobic eksperta.:)
Tym samym obecnie podrozuje do Niemiec prawie co tydzien na 2 – 3 dni. We wtorek wstaje o 5.30 rano, zbieram sie i taryfa na lotnisko. Wracam w srode lub czwartek, o polnocy jestem w domu. Koniec tygodnia w pracy to walka o przetrwanie, byle do weekendu i sie wyspac. Nie mam czasu zrobic nic w domu, nie mam juz tyle czasu na wypady towarzyskie wieczorami, ale za to latam sobie, odwiedzam znajomych w Monachium, mieszkam w hotelu w srodku parku, gdzie serwuja pyszne sniadanie (ktorego i tak za bardzo nie jadam w celu utrzymania wagi). Zle, dobrze, nie wiem, na pewno ciekawie. I zbieram mile lotnicze!:) Pelno, pelno mil.:)
Autor:
Lalaith
o
10:05
0
komentarze
środa, 2 kwietnia 2008
Koncert Alex Britti
W piatek byl zapowiadany koncert Brittiego. Chcialam przed koncertem skoczyc do domu, przebrac sie i takie tam, ale oczywiscie wlasnie tego dnia szefowa musiala przetrzymac mnie dluzej w pracy. Czy zawsze tak musi byc? Na szczescie wiedzialam, ze zycie bywa zlosliwe i wzielam bilet ze soba juz do pracy, tak na wszelki wypadek.
Koncert odbywal sie w teatrze w centrum, zasiadany, nie na stojaco. Publika zadziwiajaco na poziomie i dojrzala, nie same 14tki, choc Alex jest bardzo znany, popularny i przystojny, wiec spodziewalam sie wiecej piszczacej gadziewi. Ludzie niespiesznie wchodzili jeszcze 15 minut po czasie, ale chyba wszyscy sie tego spodziewali, bo sam koncert tez zaczal sie z opoznieniem i ogolnie nikt nie robil z tego problemu.
Alex zaczal grac jedna piosenke po drugiej, dokladnie jak na plycie i absolutnie bez przerwy. Jedna melodia wchodzila w druga. Nie wiem jak on to wytrzymywal, pierwszy raz cos takiego widzialam. Bez zachrypniecia, bez falszu, wszystko szlo bez problemu. Byl jak rozpedzajacy sie pociag, ktory potem ciezko zatrzymac. Dopiero po okolo szostym utworze przystanal na chwile, wzial oddech i powiedzial nazwe kolejnej piosenki. I znow gra. I jak gra! Tego co wyprawial z gitara nigdy nie widzialam, jakby ja wyciskal, wyrzymal, wywracal na druga strone, wyrzywal sie, mialo sie wrazenie, ze zaraz eksploduje. Na plycie tego nie czuc, ale w rzeczywistosci robi piorunujace wrazenie. Z biegiem czasu zaczynal coraz wiecej gadac, coraz wiecej, az w koncu pogadanki trwaly dluzej niz utwor.
Jedna piosenke zapozyczyl od innego tworcy, ktory goscinnie pojawil sie na scenie i ja odspiewal. W momencie pojawienia sie tego nowego, sala oszalala. I to na widok 50 latka, ktory spiewal piosenke Mare, Mare jak dla mnie zywcem wyjeta z festiwalu San Remo. Ewidentnie odbiegala od programu i to raczej w negatywnym znaczeniu. Bylam odosobniona w swojej opinii, sala spiewala wpatrujac sie z uwielbieniem w swoje podstarzale bozyszcze. Bylismy jedynymi, ktorzy nie mieli pojecia kto to. Na zakonczenie Alex zagral moj ulubiony utwor La Vasca – Wanna, o tym jak cudownie jest spedzic caly dzien w wannie. Dzien rosnie do tygodni a sama wanna rosnie do rozmiarow morza, bo coraz wiecej znajomych i rodziny sie przylacza. Czyz to nie piekne zakonczenie?:) Tu znajdziecie to o czy mowie: La Vasca. Nie jest to najszczesliwszy sposob dodania linka, ale ze wzgledow technicznych nie bedzie lepszy.
Po koncercie skoczylismy na drinka. Obgadywalismy facetow, panny i turystow. Ci turysci, szczegolnie holenderscy sa pozalowania godni. Jakby wyrwali sie z samotni albo wyszli z wiezenia, slinia sie na widok kazdej wloszki. Troche klasy panowie!
W sobote poszlismy do knajpy dla miejscowych. Lepsze drinki, lepsze jedzenie, lepszy wystroj, lepsi ludzie, lepsza atmosfera i taniej.:)) Czy jestem juz lokalem? Wlasnie wtedy stwierdzilam, ze moze jeszcze niezupelnie, ale na pewno blizej mi do lokala niz do turysty.
Autor:
Lalaith
o
17:28
0
komentarze
Etykiety: After hours
piątek, 28 marca 2008
Partyamo
W dalszym ciagu cierpie na brak znajomych, tzn, zbyt mala ich ilosc. Jako kobieta czynu postanowilam nie czekac na manne z nieba tylko wziac sprawe w swoje rece. Przygotowalam sie fizycznie i psychicznie, szabla w dlon i dalej na rzymian, a scislej na Mediolan.:) Po wielu miesiacach myslenia i wahania sie w koncu wybralam sie na aperitivo dla expatow mediolanskich. W akcie desperacji probowalam jeszcze w ostatniej chwili namowic Marka, zeby ze mna poszedl, ale nie bylo go w miescie, wiec raczej ciezko by mu bylo sie stawic na imprezce. Do odwaznych swiat nalezy i ide sama. Przynajmniej w ten sposob bedzie latwiej poznac nowcyh ludzi. Przeciez nie zabiera sie drewna do lasu. Im bardziej zblizalam sie do metra tym bardziej nogi robily mi sie z waty, serce lomocze, dlonie sie poca. Czuje sie jak przed egzaminem, a przeciez mam tam byc dla przyjemnosci. Przez glowe przelatywalo mi mnowstwo wymowek, aby wsiasc jednak w metro w druga strone, prosto do domu. Nie poddalam sie, dotarlam do konca, pod wskazany w internecie adres i nawet udalo sie przelknac gule w gardle i zapytac barmana o poszukiwana grupe ludzi.
Na miejscu byl Steve, zalozyciel tego swoistego stowarzyszenia, szkot, wysoki blondyn lat pod 40 ze znajomym. Reszta miala sie zjawic pozniej, jako ze bylam prosto z pracy, wiec jedna z pierwszych. Steve byl bardzo mily. Wzielam jedzonko, winko i zanim sie nie obejrzylam po paru standardowych pytaniach – Co tu robie, od kiedy jestem, ile zostaje, czy mowie po wlosku... towarzystwo wokol mnie zaczelo sie zageszczac. Standardowe pytania padly jeszcze pare razy. Troche jak podczas spokania AA z tym malym wyjatkiem, ze wszyscy pili.:)
Zalozenie bylo wpadam na godzine, orientuje sie co, gdzie, jak, kiedy, czy warto powtorzyc i jade do domu. Zalozenie bylo z gruntu bledne. Skonczylo sie na 3 godzianch, 2 winach, 3 wlochach, 2 pol wlochach, 1 japonce, 1 brytyjczyku i 1 amerykaninie. Oczywiscie tylko rozmowa z wyzej wymienionymi.;)
Najdluzej mi sie zeszlo z amerykaninem, ktory tu siedzi juz od 7 lat. Rudy baranek, bo tak wygladaja jego wlosy.:) Muzyk z zapalu, nauczyciel angielskiego aby sie utrzymac. Kolejny, ktory gada jak najety, a mowia, ze to kobiety duzo mowia. Bajer zapuszcza na prawo i lewo, ale nawet da sie z tym zyc, pasuje do caloksztaltu. Koniecznie chcialby doznac tego szoku i uslyszec mnie spiewajaca. To by byla dopiero porazka.
Pokazala sie tez panna z notesikiem. Co jakis czas jak cos powiesz, wyjmuje i zapisuje, jeszcze dopytuje sie o przeliterowanie, aby nic nie stracic i sie nie pomylic. Uklad, to pewne, ale zeby taka jawna inwigilacja na ulicy? Panna okazuje sie byc nakrecona na wylapywanie slowek badz zwrotow po angielsku, ktorych nie zna lub chce zapamietac. Tez tak mozna, aczkolwiek dziwaczne.
Inna kobita, nadeta, z glowa zadarta do gory z dlugim papierosem w reku i wyjatkowo pretensjonalnym tonem zaczyna snuc historie swojej rodziny. Jak to ojciec pojechal na poludnie kraju. Opowiesc dluga i bez puenty, amerykanin w krotkich zwiezlych slowach usadzil damule.
Japonka siedzi tu od 20 lat i jest juz bardziej wloska niz japonska, brytyjczyk mowi tak cicho, ze w gwarze knajpy wogole go nie rozumiem, inny wloch z kolei bardzo by chcial, ale nie moze, bo jego angielski jest ponizej komunikatywnego. Wpadly jeszcze dunka i holenderka, kazda z wloskim dodatkiem meskim. Koktajl, folklor, pelna mieszanka. Aperitivo w Dwunastce to byl strzal w dziesiatke.
Aby miec wieksze rozeznanie w tym o czym mowie kliknij na link do Partyamo.
Autor:
Lalaith
o
14:37
0
komentarze
Etykiety: After hours
środa, 19 marca 2008
Nadia
Nadia to moja sasiadka. Ma 24 lata i studiuje w Monzie stomatologie, chce sie specjalizowac w ortodoncji. Cudownie, bo jak bede miala nagly wypadek, to moge do niej wpasc i cos sie wykombinuje.:) Prawie codziennie wychodzi wieczorem. Party animal. Jak sie pozniej okazuje, to nie szlaja sie po barach, tylko chodzi na zajecia z tanca. Dreszczyk ekscytacji, ze bede miala nad wyraz kolorowa sasiadka zanika.
Bardzo sie ucieszyla, gdy sie wprowadzilam, bo przynajmniej jakas mloda osoba w poblizu, a nie kolejny 30/40-letni zamezny facet. Jak dla mnie to 30-, nawet 40-letni, byle niezamezny facet moglby byc.:) Ale wedlug niej to juz za stary.
Inne hobby – spiewanie. Czasem slysze przez sciane. Nawet strasznie nie zawodzi, ujdzie. Jakby co to moge wlaczyc muzyke i problem znika. Ja za to w odwecie czasem racze ja pralka wirujaca o 6 rano, bo nie mam kiedy indziej zrobic prania, a tak wywieszam przed pojsciem do pracy.:)
W ostatni weekend byli u niej rodzice. W niedziele krecili sie od 8 rano wchodzac i wychodzac z mieszkania, a o 10 w koncu zawineli sie do domu. Skad wiem? Slychac absolutnie wszystko co sie dzieje na klatce na pietrze, lacznie z pelnymi konwersacjami. Nie mialam zadnych planow, niedziela zapowiadala sie wrecz nudnie, wiec postanowilam rozwinac znajomosci sasiedzkie. Wczesniej pare razy z nia rozmawialam, wiec pierwsze lody zostaly juz przelamane. Okolo 10.30 zadzwonilam do drzwi. Otworzyla w pidzamie (nie spi od przynajmniej 2,5 godziny, wyprawila rodzicow, ale nic jej mimo to nie sklonilo do ubrania sie:). Zaproponowalam, ze jesli nie ma innych planow na popoludnie / wieczor, to moze bysmy obejrzaly film na dvd albo skoczyly na aperitivo w Monzie. Stwierdzila, ze z checia, tylko musi jakos ustawic znajomego, ktory mial do niej wpasc w ciagu dnia i da mi wtedy znac. O 15 przyszla do mnie. Caly czas w pidzamie.:) Pozostawie bez komentarza. Znajomy sie nie odzywal, ale chce sie umowic na 18. Jak dla mnie ok. Spotkalysmy sie. Tym razem miala juz na sobie normalne ciuchy, tylko czy jest sens ubierac sie przed 18, skoro i tak caly dzien przesiedzialo sie w pidzamie?:) Przy okazji poznalam znajomego, ktory jednak przyszedl i ktory okazal sie byc jej bylym. Ostatecznie poszlysmy we dwie na drinka.
Knajpa jest w idealnym miejscu – na przeciwko katedry w samym sercu starowki i ma rewelacyjne lawy kamienne na zewnatrz, pod baldachimami. Niestety bylo zimno i padalo, wiec siedzialysmy w srodku, ale za to tuz przy oknie. Reszta byla juz gorsza – cholernie drogo i bez jedzenia w cenie. Warto zobaczyc, pojsc z raz, ale nie bede tam stalym gosciem.
Po drinku – melonowe martini, bardzo dobre – wrocilysmy do domu. Nadia ugotowala makaron, ja przynioslam butelke wina. Potem przenioslysmy sie do mnie. Nie udalo sie obejrzec filmu z tej prostej przyczyny, ze Nadii nie sposob zatrzymac w potoku slow. Po prostu nie da sie przerwac jej gadania.:)
Gdy zawinela sie do swojego mieszkania, ze zgroza stwierdzilam, ze jest 1.30 w nocy! A ja jutro do pracy! W lozku bylam w 3 minuty. To jest duzy plus imprezowania z sasiadka.:)
Wieczor oceniam na bardzo mily. Nastepnego dnia poszlysmy razem do kina w Monzie. Czy mozna to juz nazwac miloscia?:))))
Autor:
Lalaith
o
12:16
0
komentarze
wtorek, 11 marca 2008
Sylwester
Retrospekcja.
Wczesniej nie wspominalam, ale moi najdrozsi znajomi Iza, Norbert i Misiek postanowili nie pozwolic mi witac nowy rok samej na obczyznie. Albo jak kto woli, postanowili wykorzystac darmowy dach nad glowa i zabawic sie w sylwestra w Italii.:) Ja wole jednak wersje, ze tak sie o mnie troszcza.:)
Wybrali najpiekniejsza pore roku. W miescie nie ma ludzi, bo wszyscy wyjechali na przymusowe 2 tygodniowe wakacje zimowe (zimowa wersja przymusowych wakacji miesiecznych w sierpniu). Do tego temperatura w okolicach zero, troche wiatru, zazwyczaj pochmurno i razem przezylismy jedyny tej zimy dzien w Mediolanie, kiedy padal snieg.:) Na dach Duomo tez nie udalo sie nam wejsc ze wzgledu na oblodzenie.
Nas, ludzi polnocy jednak nic nie zraza i gdy pogoda byla najbardziej wredna – zimno, pochmurno i w koncu zaczal padac deszcz – pojechalismy na wycieczke statkiem po jeziorze Como.:) Zupelnie nie wiem czemu wszyscy mowia, ze w Bellagio sa koszmarne tlumy turystow. Jak my bylismy, nie bylo kompletnie nikogo, mozna sie bylo ganiac w kolko.:)
Najlepiej czas wakacji z nas wykorzystala Iza. Postanowila sie rozchorowac i to dokladnie nie wiadomo na co, ale zwijala sie z bolu, nie mogla chodzic ani nic jesc, idealnie jak na Wlochy znane z pieknych zabytkow i kuchni. Za to przeczytala 3 ksiazki, srednio jedna na dzien. I nawet twierdzi, ze dobrze sie bawila. To dopiero optymizm, godny podziwu.
Przyznam, ze jestem dumna z mezczyzn. Pomimo, ze to okropnie pedalskie, czesciowo zrezygnowali z wodki i piwa, zmusili sie i udalo im sie wypic w sumie pare butelek wina. Nawet podobno smakowalo.
Sylwestra, zgodnie z porada Wlochow spedzilismy na domowce. Tylko na polnoc wyszlismy na plac w Monzie, gdzie byl koncert rockowy na zywo i tam swietowalismy sama polnoc. Srednia wieku muzykow grupy Formula 3 oscylowala wokol 50 i grali same wloskie utwory, ktorzy wszyscy wokol znali. Po paru butelkach alkoholu muzyka juz nie przeszkadza dobrze sie bawic, a nawet wydawala nam sie calkiem do przyjecia. Fajerwerki rozczarowaly, a raczej ich brak.
Pewna rozrywka dla miejscowych w tym kraju liliputow byl Norbert (dla niewtajemniczonych ma lekko ponad 2 metry wzrostu). Raz idac po ulicy wywarl takie wrazenie na chlopcu lat okolo 10, ze ten najpierw stanal wmurowany i gapil sie z otwarta buzia a na pozytywna zaczepke Norberta uciekl do rodzicow.:)
Pomimo pewnych niedociagniec wyprawa zostala podsumowana pozytywnie. Do wgladu sa zdjecia.
Autor:
Lalaith
o
16:27
0
komentarze
Musica italiana
Pada, siapi, zachmurzylo sie, jest zminawo, co robic w taki weekend? Zakupy i telewizja, tylko to pozostaje. Wypozyczylam dwa filmy na dvd, jeden na sobote i jeden na niedziele. W sobote wybralam sie na przeglad wiosennej oferty sklepow. Nie maja za bardzo nic ciekawego do zaoferowania. Zwiedzilam jedyne dwa w Monzie na maja kieszen. Mowiac na moja kieszen mam na mysli, ze ladny zakiecik w jednym ze sklepow bylby moze i fajny, ale jak kosztuje powyzej 500 euro, to chyba nie w tym miesiacu.:) W Zarze nawet by sie cos znalazlo, ale szyte na panny 175cm, odpada. W drugim wszystko bardziej weekendowe, nie ma nic ciekawego do pracy, czego szukam. Pelne niepowodzenie.
Za to w niedziele wstapilam do jedynego otwartego sklepu La Feltrinelli – odpowiednika Empiku.
Skoro jestem we Wloszech, trzeba zrobic przeglad tutejszej muzyki, tym bardziej, ze znajdzie sie troche calkiem niezlej. Tak najezdzam na nich, ale niektore rzeczy maja fajne, np. to ze sa muzykalni, kazdy spiewa, tanczy albo gra, co przy tak duzej ilosci ludnosci da pare dobrych muzykow.
Nie mam pojecia od czego zaczac, bo wogole nie znam tej muzyki. Poszlam zatem do sciany z nowosciami, ktore mozna przesluchac na miejscu. Chodzac od plyty do plyty wciskalam kolejne przyciski. Przejrzalam wszystko wloskie co tam wisialo. Zajelo mi to godzine, ale znalazlam pare rzeczy, ktore mi odpowiadaly. Oparlam sie jednak pokusie zakupu hitow z Festiwalu San Remo 2008, ktory wlasnie sie skonczyl, choc mialam wielka rozterke serca, bo wspomnienia z lat dziecinnych wracaj i te piekne ballady.... Oh, miod dla ucha.:))))
Ostatecznie zakupilam 2 razy Alex Britti (nie jest to moj pierwszy wybor, ale za namowa Siegmunda ide na jego koncert, wiec trzeba sie zorientowac co to), Lorenzo – bardzo dobry wybor i cos jeszcze - nazwiska nie powtorze, ale brzmi holendersko, gosc spiewa po wlosku muzyke, ktora najblizej okreslialbym western/country/szanty.:))) Przezabawna kombinacja.:) Tym sposobem wydalam majatek i dalej nie mam sie w co ubrac, ale wiecie, ja mam troche dziwne priorytety jak przychodzi do wydawania pieniedzy.:)
Autor:
Lalaith
o
13:47
0
komentarze
poniedziałek, 3 marca 2008
Wakacje rodzinne na nartach.
Cala rodzina postanowila wykorzystac fakt, ze jestem we Wloszech i zerwac z dotychczasowa tradycja wakacji narciarskich w Austrii. Wszyscy sie zgodzili od razu i bez marudzenia, bo to oznacza, ze Ania wszystko zalatwi. Kochana rodzinka. Nie bylo to proste, powiem wiecej, byla to droga przez meke. Wymagania? Niewielkie. Nocleg zalatwiany w ostatniej chwili, dla 7 osob, na dwa tygodnie, w szczycie sezonu, w topowym osrodku, blisko wyciagu i centrum, zeby nie trzeba bylo uzywac samochodu, ale nie przy glownej ulicy, w ladnym domu, ale nie za drogo, blisko do placu zabaw dla dzieci i do sklepu, zeby nie bylo pod gorke, bo dziadkowie nie maja sily, ale ladny widok na gory bylby wskazany, dom nie za duzy, bo nie lubimy molochow, raczej rodzinny, ale zeby mieli na wyposazeniu sprzety dla niemowlaka, zeby to byl apartament, ale z mozliwoscia B&B i do tego zeby nie bylo zbyt wlosko, tzn slonce tak, ale infrastruktura, jedzenie i jezyk to wolimy austryjackie. Niewykonalne? Dla Ani nie ma zadan niewykonalnych.:) Nie udalo sie tylko zalatwic sniadania dla dziadkow, ale jakos to przezyli, reszta dostarczona.
Wyladowalismy w Val Gardenie. Jak ktos chce wiedziec co to, gdzie to i wogole, to prosze sobie wbic w google, ja nie bede tu robic darmowej reklamy. Miejsce bardzo ladne, bardzo austryjackie z akcentem wloskim i wloska pogoda (co na nartach jest czasem minusem, bo snieg sie topi).
Wszyscy dojechali szczesliwie. Pierwsze zderzenie rodzicow z wloska kultura bylo dla nich szokiem, dla mnie to juz norma. A o taka blacha rzecz poszlo jak zakupy w supermarkecie. Sobota – zmiana turnusu w szczycie sezonu, a tu tylko jeden Spar otwarty, drugi w wiecznym remoncie. Dziki tlum, tylko 2 kasy i nikt sie tym nie przejmuje, wlosi sie wpychaja poza kolejka, a niemcy i rodzice jak te niemoty stoja grzecznie. Maslo chlebek i te sprawy zajely im 1,5 godziny. Oni wkurzeni, a ja „Benvenuti in Italia!”.
Pozniej bylo juz jakos bardziej z gorki.
Jak w zeszlym roku postanowilismy poslac Jagode do szkolki narciarskiej. Dla niewtajemniczonych - Jagoda to moja 4 letnia siostrzenica. Mial to byc jej juz drugi sezon narciarski, wiec wiedzielismy, ze nie ma problemu i swietnie daje sobie rade w szkolce, pomimo ze nic nie rozumie. Tata poszedl zapisac dziecko. I to byl pierwszy blad, bo trzeba bylo wybrac kogos z wiekszym spektrum jezykow. W biurze nikt nie mowil po angielsku, wiec nie bylo sie jak dogadac. Na migi ustalili, ze dziecko to juz nie „baby”, tylko normalny kurs. Zapisal, zaplacil. Przy okazji wypozyczyl narty – rozowe, ktore przez pocieche natychmiastowo zostaly bezapelacyjnie zaakceptowane, bo przeciez inny kolor nie wchodzi w rachube. Dostarczylismy Jagode na miejsce zbiurki. Udalo sie nakleic imie na kask i na narty, co nie bylo tak popularne wsrod innych dzieci i caly czas mnie zastanawia jak instruktorzy wiedza kto sie jak nazywal (w Austrii dzieci mialy znaczki z imieniem przypiete do kurtki, bo Grazynka, Geijs-Jan, czy Pinar to nie sa takie oczywiste imiona do zapamietania), a moze wiedza ta nie byla im niezbedna do zycia.
Pierwszy dzien przebiegl bardzo dobrze. Instruktor pochwalil, ze Jagoda swietnie daje sobie rade. Drugiego dnia wygrala konkurs na robienie trojkacika, czyli plug. Tto urodzony geniusz na nartach. No ba, cala rodzina jezdzi, jeden instruktor, to jak ma nie byc utalentowana? To geny! Tego dnia kurs byl tylko do poludnia, wiec potem zabralismy ja zeby z nami pojezdzila. Po 3 metrach lezy. Norma, ale placze. Ja sie pytam i po co ten placz, ktory to juz raz dzis lezysz? Ona: pierwszy. Jak to pierwszy?! Po pol dnia w szkolce? To co oni tam z wami robia? Zaczynamy wyciagac informacje. A na jakim wyciagu jezdzisz? Takie krzeslo czy talerzyk pod pupe? A jezdzisz sama czy w ogonku za panem? I tego typu. Przesluchiwanie 4 latki nie nalezy do najprostszych, ale im wiecej slysze tym bardziej mi sie to nie podoba. Nasze genialne dziecko okazuje sie nie byc takie genialne. Zapisali ja do grupy 0. Przez 2 dni instruktorzy nie zauwazyli, ze dziecko umie zjezdzac z czerwonych tras. Czy to takie oczywiste, ze ktos nie umie nic lub umie wszystko? Drobna roznica.
Zadanie bojowe dla mnie – przepisac do innej grupy. W biurze powiedzieli, zeby bezposrednio u instruktora. Poszlismy szukac instruktora. Ten co powinien ja wziac jest gdzie indziej, wiec drugi ja wezmie, a potem przeniesie. Tata odebral od trzeciego. Ogolnie mialo ja w rekach jeszcze ze dwoch innych. Takiej rotacji w zyciu nie widzialam. Jagoda jezdzi, bardzo sie stara. Na koncowym wyscigu, mimo ze najmniejsza z calej grupy, pojechala z najwieksza precyzja, dokladnie po trasie, robiac piekne zakrety i nie zatrzymala sie 2 metry przed meta jak wiekszosc. Moze jednak jest geniuszem?
Efekt – dostala medal i jest szczesliwa. Okiem eksperta - technicznie jezdzi gorzej niz w zeszlym roku. Wloska jakosc szkolnictwa poczatkowego. Nic dodac nic ujac.
Na marginesie – kurs, jak wszystko tu jest drozszy niz w Austrii – wnioski wyciagnijcie sami.
Autor:
Lalaith
o
17:39
0
komentarze
Parapetowka u Marka
Tydzien byl imprezowy. We wtorek – aperitivo z Siegmundem. Byla bardzo dobra muzyka jazzowa na zywo na mikro przestrzeni, calkiem niezle jedzonko i wino. Bardzo mily wieczor. Knajpa tym ciekawsza, ze mikro przestrzen w srodku nie ogranicza ilosci obecnych. Jesli nie miescisz sie w srodku, zawsze mozesz imprezowac na ulicy. Na kraweznikach sa nawet miejscami wylozone poduszki do siedzenia, a jak tych zabraknie, to i sam kraweznik tez dobry. Wazne zeby byc w kupie i w trendy miejscu.:)
Wtedy tez otrzymalam zaproszenie od Siegmunda, zebym poszla z nim i Moritzem na parapetowke do Marka. Marek to nowy Polak, ktorego jeszcze nie poznalam. Siegmund tez go nie zna, ale czy to cos zmienia? Zakwalifikowalismy sie do grupy „dziewczyna, chlopak, zona i/lub maz” osoby zaproszonej, czyli Moritza.:)) Oprocz tego cala lista Wlochow, z ktorych nikogo nie znamy, ale co tam.
Wzielam z domu wodke i udalam sie pod wskazany adres. Marek mnie wpuscil, bo i tak nic nie slyszy przez domofon, wiec wpuszcza kazdego kto dzwoni. Troche sie zdziwil na moj widok, ale wyjasnilam mu moje powiazania z nim i flaszka zrobila reszte.:) Jak sie okazalo na imprezce zjawila sie nasza ekipa, tj. ja, Siegmund, Moritz i Mihai, a oprocz tego tylko 2 Wlochow z calej listy. Marek jak na konsultanta przystalo, przeanalizowal dane, wybadal rynek i uzywajac wysublimowanych narzedzi i profesjonalnych prezentacji wyszlo mu, ze impreze najlepiej zrobic w srodku tygodnia, kiedy wiekszosc jego zespolu, tj. gro zaproszonych ludzi, jest na projekcie w Wiedniu.:) Efekt jaki jest kazdy widzi. Niemniej jednak Niemcy popijajacy wodke stali sie jeszcze bardziej imprezowi niz zwykle, towarzystwo sie mocno rozluznilo i pomimo niskiej frekwencji impreza byla naprawde udana. Ale z Wlochami jakos tak wyszlo, ze sie nie zintegrowalismy. Najlepiej nam bylo we wlasnym sosie.
Przepis na bardzo dobry drink: setka wodki, sprite i troszke soku grejpfrutowego dla zrobienia koloru. Bardzo dobry i bardzo dobrze wchodzi.:))
W czwartek z kolei byl ostatni wieczor Moritza we Wloszech, wiec trzeba bylo pojsc na pozegnalne aperitivo. Troche zmeczeni po tygodniu i imprezce poprzedniego wieczoru spotkanie minelo raczej spokojnie, acz przyjemnie.
W weekend moglam w koncu odpoczac.
Autor:
Lalaith
o
15:54
0
komentarze
piątek, 29 lutego 2008
Moritz
Kolega Moritz byl jak meteor, wpadl, wypadl i pozostawil za soba swiecaca smuge. Moritz pojawil sie jakies 2 miesiace temu. Odpicowany bawarczyk. Lat okolo 22, 180 cm, bialy jak na bialego przystalo, niebieskie oczy, blond wlosy zawsze na zel, garniturek i koszula pasujaca do caloksztaltu - najczesciej rozowa. Malowany chlopiec. I gada i gada i gada jak najety, nie sposob go powtsrzymac. Glowny temat: JA. 5 minut rozmowy i juz wiemy, ze byl, mieszkal i pracowal w Chinach i w Australii, ze jest cudny, piekny, wspanialy i inteligentny i zadna panna mu sie nie oprze.
Metody Moritza na panny:
1. Na pieska.:) Najbardziej skuteczna (wedlug niego). Trzeba sobie sprawic pieska i chodzic z nim na spacery. Nie bez znaczenia jest rasa. Sam ma labradora i mowi, ze to bardzo dobry wybor, ale jesli chcemy mniejszego to beagel jest rownie dobry. Na spacerze spotyka sie sporo kandydatek i rozczulaja sie na widok tak pieknego i wesolego pieska z tak cudnie lansujacym sie wlascicielem.
2 Na instruktora.:) Narciarstwa, ktorym jest i o czym dowiadujemy sie w 6 minucie rozmowy. Przede wszystkim kazdy wie, ze instruktor to bog seksu o boskim ciele. Koniecznie trzeba miec szpanerskie ciemne okulary i przynajmniej 2 tygodniowa opalenizne, ale o to na nartach nie trudno. Jesli ktos przeoczy cie na stoku, do apres ski zaklada sie czerwony polarek z napisem „instruktor narciarstwa” (zeby nie bylo zadnych niedomowien i watpliwosci). Jednak trzeba sie tez troche przygotowac. Jeszcze przed sezonem udajemy sie do sklepu plytowego i nabywamy DVD z hitami apres ski tego sezonu, zeby nie wypasc jak idiota, ze nie wiemy co jest grane. Wazne: nabyc DVD a nie CD, bo niektore piosenki maja odpowiedni uklad taneczny (patrz hity Ketchup lub Pizza Hut). Jako ze jestesmy jednymi z pierwszych w sezonie, ktorzy znaja uklad tanczeny stajemy sie animatorami calej imprezy i wszystkie szkliste oczy panien skierowane sa na nas. Pod nasze dyktando powtarzaja kazdy ruch. Mozna to wykorzystac i stworzyc wlasna interpretacje np. streeptease na barze, byle nie przesadzic, bo sie zorientuja, ze to chyba nie do konca jest uklad z hitu. I gwozdz programu: A jak on zajmuje sie dziecmi! One go uwielbiaja! Toz to urodzony kandydat na ojca!
Moritz dodal kolorytu naszej grupie. Nie sposob go przeoczyc i czasem niesposob go juz wiecej sluchac, ale czy nie kazdy z nas jest troche egocentrykiem?
Nasz malowany chlopiec to typowy gawedziarz. Wrecz atakuje kolegow z pracy swoimi opowiesciami i ogolna wlasna prezencja. Zostalo mu cos z Australii, jak go odeslesz, wraca jak bumerang. I gada i gada i gada. A glos ma bawarski, donosny. Pewnego razu zamilkl. Byla to chwila wyjatkowa i jedyna w swoim rodzaju. Wracajac z lunchu nasi koledzy sie rozpierzchli pozalatwiac kazdy swoja sprawe i 3 minutowa droge powrotna do biura mialam pokonac tylko z Moritzem. I wlasnie wtedy stal sie ten cud, Moritz zamilkl, nie mial nic do powiedzenia. Czyzbym ja, mala, usmiechnieta, dziewczeca kobitka miala tak piorunujacy wplyw na niego?:)) Chyba sama obecnosc sam na sam z nowo poznana kobieta tak na niego wplynela. Biedaczysko, jaki niesmialy, a tak sie stara aby wypasc na super gwiazde w kazdej sytuacji.:)))
Po pewnym czasie jak sie do mnie przyzwyczail bylismy w stanie prowadzic calkiem normalne rozmowy na rozne tematy, wrecz dyskutowac, bo nie zawsze sie zgadzalismy.
Dzis Moritz wrocil do Monachium i bedzie wpadal tylko w podrozach sluzbowych. A szkoda, bo mimo wszystko calkiem fajny chlopak z niego byl.
Autor:
Lalaith
o
15:53
0
komentarze
środa, 13 lutego 2008
Problemy domowe
Mieszkanie jest wyposazone w zmywarke jak dla amerykanskiej rodziny, rozmiar XXL. Wkurza mnie, bo jako ze nie gotuje, to nie mam jej czym zapelniac i rzeczy stoja pare dni albo i tydzien i smierdzi.
Ten sam problem jest ze smieciami. Ze wzgledu na segregacje mam 3 kubly, wiec aby ktorys sie zapelnil, zajmuje to znacznie wiecej czasu. Skutek – smierdzi. A jeszcze nie ma lata! Najgorzej jest oczywiscie z odpadami organicznymi, pomimo ze woreczek jest najmniejszy z mozliwych, prawie jak sniadaniowy. W weekend jest jescze do przyjecia, bo ledwie cos zrobie, juz sie kubelek zapelnia, ale w tygodniu jest znacznie gorzej. Do tego woreczek jest podlegajacy samorozkladowi, wiec nie moze za dlugo stac, bo musialabym lyzeczka zdzierac resztki woreczka ze scianek kubelka. Mowie wam, ta ekologia mnie wykancza.
Autor:
Lalaith
o
15:54
0
komentarze
wtorek, 12 lutego 2008
Spotkanie w kinie
Jak zwykle w poniedzialek poszlam do kina oddalonego od mojego domu o 3 minuty drogi, gdzie raz w tygodniu podejmuja walke z wiatrakami i probuja edukowac wloskie spolecznestwo puszczajac filmy w oryginalnej wersji jezykowej, czyli po angielsku. Odbywa sie to ku niezmiernej uciesze dosc sporej grupy obcokrajowcow zamieszkujacej Monze, bowiem rodowitych Wlochow na seansach jest jak na lekarstwo. Wczoraj widownia skladajaca sie z okolo 30 osob przeszla sama siebie. Na sali byl moj kumpel z pracy Tomek wraz z zona i po seansie podeszlam do nich, zeby zamienic pare slow. Nagle gosc stojacy obok odezwal sie Czy tu przypadkiem nie ma wiecej Polakow niz Wlochow? Chyba mial racje, bo jak wyjasnic spotkanie 4 Polakow w tak malym kinie w wiosce pod Mediolanem, ktory nie jest osrodkiem polonijnym?
Marcin, lat kolo 30, wydaje sie byc dosc sympatyczny, mieszka w okolicy juz 2 lata. Teraz wyjezdza do Chin na 2 miesiace, ale potem znow wraca. Byla ich szostka plus spotkali dwie dziewczyny pracujace u Philipsa, ale teraz zostal sam. Dal nam swoj numer, moze sie spotkamy i pogadamy.
Sam film musze przyznac bardzo mi sie podobal, choc koszmarnie dlugi – 2,5 godziny, ze az musieli zrobic przerwe na zmiane tasmy. W nowym roku program kina stal sie znow ambitniejszy, widzialam juz Irine Palm, a wczoraj American Gangster. Wiem ze pojde na Into the wild i jeszcze cos ciekawego w najblizszej przyszlosci sie znajdzie.
Czy mowilam juz, ze w kinie nie ma reklam, rzadko kto kupuje popcorn, bilet kosztuje 3 euro (podczas gdy wypozyczenie DVD 5 euro), a dzwiek nie jest nastawiony jak dla gluchych? Jest to jedno z moich ulubionych miejsc w Monzie.
Do zobaczenia na nastepnym seansie.
Autor:
Lalaith
o
17:31
0
komentarze
środa, 6 lutego 2008
Karnawal
Podobno najlepszy jest w Wenecji. Nie wiem, nie bylam, przynajmniej nie w tym roku. Tutaj zwyczaje sa podobne jak u nas. Je sie faworki i cos podobnego do paczkow. Sa imprezy, ale na ulicy niewiele tego widac. Male dzieci przebieraja sie i w weekend paraduja w tych strojach po ulicy rzucajac konfetti, troche serpentyn i sprejuja takim lepkim kolorowym paskudztwem. W sumie fajnie jest wracac do domu wieczorem po dywanie z konfetti.:) Podobno nawet wiedza co to tlusty czwartek, ale nie swietuja jak my. Postanowilam zatem przyblizyc im polska tradycje i kupilam to cos przypominajace paczki. Jeszcze bardziej ciezko strawne i tluste niz nasze, ale za to nieslodkie, tylko troche posypane cukrem z gory. Wole nasze, moze sobie zafunduje jak wroce.
Jest jednak pewna roznica w zwyczajach. W Mediolanie (w odroznieniu od reszty Wloch) karnawal nie konczy sie we wtorek ostatkowy, tylko jest przesuniety do jeszcze kolejnej soboty. Ja sie pytam: Jak to? Przeciez od srody popielcowej zaczyna sie post i nie wolno urzadzac imprez. To jest religia katolickia obowiazujaca w tym kraju. No coz, w Mediolanie jest inaczej. Miasto grzechu i rozpusty!
Przy okazji zaczela sie dyskusja na temat swiat koscielnych. 6 Wlochow stoi i dyskutuje. A wlasciwie co to jest Corpus Domini? Lacina jest prawie jak wloski, wiec wiedza, ze to Boze Cialo, ale co to oznacza i co sie swietuje? A Pasqua – Wielkanoc to Zmartwychwstanie, czy Wniebowstapienie, a moze Wniebowstapienie jest w Boze Cialo? A co bylo w Wielki Piatek? A tak wogole to byl Jezus, Christ i.... Ja juz nie wytrzymalam i mowie: Superstar! Ratunku!!!! Katolicki kraj, kolo 90% chrzescijan, koscioly jeszcze sa uzywane w oryginalnym celu itd itp, a faktyczna wiedza jest ponizej krytyki.
Autor:
Lalaith
o
11:17
0
komentarze
Hiacynt
Dzis rano w pracy czekala na mnie mila niespodzianka – kwiatek. Szefowa postanowila umilic nam zycie i przyniosla dla wszystkich 3 kobiet (wlaczajac ja sama) po hiacyncie, ktory w niedalekiej przyszlosci ma zakwitnac (o ile dotrwa pod moja opieka). Moj podobno ma byc rozowy – moj ulubiony kolor, ale nie bede narzekac, gest bardzo mily. Przyszedl kolega z zespolu obok i zapytal: A co to za cebule?
Ci faceci sa do niczego.
Autor:
Lalaith
o
10:52
0
komentarze
Weekend narciarski
Umowilam sie z Ewelina, ze pojedziemy razem na narty w weekend. Tzn. wspolny wyjazd mial wygladac tak, ze ona rusza z Monachium, a ja z Mediolanu i spotykamy sie gdzies w polowie drogi.:) Wybralam miejsce kolo Bolzano, jakies 300 km od kazdej z nas. Ewelina zabukowala miejsce, ja mialam wrocic samolotem w piatek poznym wieczorem do Mediolanu, a w sobote wstac o chorej godzinie poznonocnej, czyli jakiejs 5, zeby sie wyrobic na pociag. Plan idealny. Bede sie slaniac na nogach na tych nartach w sobote, ale sport zna i nie takie wyrzeczenia. Wszystko byloby cudownie, gdyby nie wiadomosc, ktora spadla na nas jak grom z jasnego nieba, ze babcia Eweliny zmarla w nocy z czwartku na piatek. W takich okolicznosciach Ewelina musiala jechac raczej do Polski, a nie do Wloch. Cholercia. I co tu teraz zrobic? 300 km i pobudka o 5 rano nie wydaja sie juz tak atrakcyjne.
Przypomnialam sobie slowa Wilmy, ze jak ona mialaby jechac na narty pociagiem to wybralaby Bardonecchie w Piemoncie, przy grnicy z Francja. Z Mediolanu jest bezposredni pociag do Paryza, ktory po 2,5 godzinach jazdy zatrzymuje sie w tej miescinie. Opcja wydaje sie byc bardziej atrakcyjna. Skoro juz sie nastawilam na te narty, wszystko przygotowane, to jade. Nie mam zabukowanego noclegu, ale jest weekend w polowie stycznia, wiec nie nalezy sie spodziewac oblezenia. Po dotarciu na miejsce udalam sie prosto do informacji turystycznej z zapytaniem o nocleg. Pani miala wybitnie nowoczesny system wyszukiwania, czyli telefon i dawaj dzwonic po wszystkich kto ma miejsce. Moje oczekiwania – tanio, dla 1 osoby, blisko wyciagow lub skibusu okazaly sie wygorowane. W koncu udalo sie cos znalezc, ani tanio, ani blisko, skibusu tez brak, bo w weekendy jezdzi tylko po scislym centrum, dalej tylko w dzien powszedni – bardzo logiczne, jak wszystko w tym kraju. Dotarlam, z calym bagazem na plecach, nartami itp. W sumie 2 kilometry marszu pod gore. Bylam zmachana, spocona, zmeczona, a przede mna caly dzien na nartach. Zakwaterowalam sie, przebralam i znow piechota z nartami na barkach ta sama droga w dol, do wyciagu. Na miejscu kolejka do kasy po skipassy, stalam pol godziny, koszmar. Ostatecznie wsiadlam na wyciag o 13, troche pozno jak dla mnie, ale mowi sie trudno. Musialam zmienic buty na narciarskie, wiec plecak z moim zostawilam pod wyciagiem. Nie bylo to optymalne wyjscie, ale lepszego nie widzialam.
Osrodek przyjemny, ale troche za bardzo dla dzieci – duzo tras niebieskich, malo ambitnych i sporo orczykow. Ja juz jestem na to za stara i musze miec kanape, a przynajmniej stare krzeslo. Jednak pogoda dopisala i caly czas prazylo slonce. Bardzo przyjemny dzien. Jezdzilam do samego konca. Wracalam na dol juz po zamknieciu wyciagow. Trasa schodzi wprost na plac, gdzie zostawilam plecak. I co ja widze... jakis gosc gadajac przez komorke bezczelnie idzie z moim plecakiem w moja strone. Zachamowalam tuz przed nim i mowie: Sorki, ale to jest moje. A on na to: O przepraszam, myslalem, ze moje. I oddal mi moj plecak. Caly czas lekko zszokowana stalam z wpietymi nartami i moim plecakiem w reku i patrzylam jak sie oddala. I co? I niby co mialam zrobic? Krzyczec, ze zlodziej, ze policja itd? Przeciez mi oddal. Pobiec, pobic... Swoja droga jakbym mu przylozyla butem narciarskim w czule miejsce, to juz by chyba nic nie splodzil.:) Ale moglabym odpowiadac przed sadem za nadmierne uzycie sily, niewspolmierne do wyrzadzonej mi szkody i dopiero bym sie ugotowala. Czulam sie jak kompletna kretynka, ale nic nie moglam zrobic. Koles jak sie okazalo byl z dwoma kumplami. Dzis ich lowy skonczyly sie niepowodzeniem, ale tylko dzieki slepemu szczesciu, bo gdybym przyjechala 20 sekund pozniej, juz by sladu po nim nie bylo. Po moim plecaku i po butach. I co ja bym wtedy zrobila? Wole nie myslec, bo chyba bym usiadla i ryczala, po czym przyjechala do domu, spakowala sie i wyniosla z tego cholernego kraju. Swoja droga, to koles mial aparat na zebach. To jest cholernie drogie. Wizyta co 1,5 miesiaca okolo 100 euro. I takie oslizle gadzisko lasi sie na moje buty rozmiar 36. Chore.
Niedziela byla juz lepsza. Dralowalam z hotelu w butach narciarskich (nie zamierzam powtarzac wczorajszych bledow). Bylam na stoku z rana. Jezdzilam caly dzien z godzinna przerwa na jedzonko (absolutnie obrzydliwe i drogie) i opalanie. O 18 mialam pociag powrotny. Troche sie opalilam (zeszlo po tygodniu) i pojezdzilam pierwszy raz w tym sezonie.
Oceny w skali 1 do 5:
Osrodek 3
Pogoda 5
Zakwaterowanie 3
Uslugi dla turystow 2
Jedzenie 3
Lokale -1
Ocena ogolna za weekend 4.
Autor:
Lalaith
o
10:50
0
komentarze
wtorek, 22 stycznia 2008
Ciezki tydzien
Poprzedni tydzien byl ciezki, zupelnie zaladowany.
W poniedzialek o 17 przyszla pilna robota – tlumaczenie z niemieckiego na angielski. Nie powiem, bylo to pewne wyzwanie, a dokument bardzo ciekawy, scisle tajny, tylko do wgladu najwyzszego szczebla kierowniczego. Niestety, jeszcze az tak mnie tu nie docenili i poki co do takiego grona sie nie zaliczam, ale jestem cierpliwa.:) Powod otrzymania dokumentu jest bardzo prosty. Angielski jest juz wielkim osiagnieciem i wyzwaniem dla Wlocha, a opanowanie niemieckiego to juz absolutny objaw geniuszu (nie zasiadam jeszcze wsrod najwyzszego kierownictwa, ale geniuszem od jezykow juz mnie zwa, bo przeciez znam 3 i ucze sie 4, jestem przypadkiem niemal doswiadczalnym). Tym samym niemiecki jest tu obcy zarowno dla moich wspolpracownikow jak i szefow. Niestety bycie geniuszem ma tez swoje ciemne strony i tym samym biuro opuscilam o godzinie 21.
Wtorek nie zasluguje na uwage, ale sroda juz owszem.
W srode poszlam ze znajomym z pracy Siegmuntem do teatru. A co, troche sztuki nie zaszkodzi. Sztuka miala tytul Fahrenheit 451 i byla utrzymana w stylu Lema. Ogolnie calkiem niezla, troche efektow pirotechnicznych, dzwiekowych itp., ale moj poziom zrozumienia dialogow oceniam na 25%.:) Fantasy jednak nie jest zbyt logicznym gatunkiem i nie przecenialabym roli pokreconych wywodow filozoficznych. Pomimo dosc ciekawego przedstawienia, nie dotrwalismy do konca. Po 3 godzinach, o 23, lekko przysypiajac, wspolnie doszlismy do wniosku, ze w srodku tygonia taka dawka kultury nam wystarczy. Tym bardziej, ze nastepny dzien mialam miec dosc intensywny.
Czwartek zaczal sie o 5.30. Dosc wczesnie, albowiem o 7.30 mialam samolot do Wiednia. W koncu nadszedl ten czas i polecialam w delegacje zagraniczna do Austrii na dwa dni. Obydwa dni byly cale zapakowane dosc ciekawymi spotkaniami, na ktorych dowiedzialam sie wielu waznych rzeczy, wiec jestem zadowolona. W czwartek wieczor udalysmy sie z moja szefowa do poleconej knajpy w centrum, w ktorej podobno serwuja najlepsze sznycle w miescie. Knajpa byla pelna i trzeba bylo poczekac na miejsce. Ostatecznie zaproponowano nam abysmy usiadly jeszcze z 2 dziewczynami. Fajne mlode dziewczyny okazaly sie Wloszkami. I na tym skonczyl sie moj niemieckojezyczny wieczor, bowiem konwersacje byly prowadzone po wlosku. Byla to moja darmowa lekcja wloskiego przy sznyclu w Wiedniu. Kotlecik okazal sie byc wielkosci pizzy i baaardzo dobry. Jedyny pech – nie serwowali piwa, tylko wino, a ja mialam taka ochote napic sie porzadnego piwa, wino mam tu ciagle, a bursztynowy napoj sni mi sie po nocach. Wzielam Almdudlera, przynajmniej troche folkloru.
Podroz powrotna w piatek wieczor tez miala kolorowe akcenty. Oczywiscie przy bukowaniu biletu zapomnialam o zaplanowanym wczesniej teatrze w srode, wiec musialam przebukowac rezerwacje ze srody na czwartek rano. Efekt byl taki, ze wzrosly koszty, musialam pisac podanie do HR i koniec koncow wyladowalam w klasie biznes.:) Swiatowa sie robie, no nie?:)) Szefowa miala klase ekonomiczna, troche dziwna sytuacja, ale coz ja biedna moge na to poradzic? Odwiedzilysmy przybytek tylko dla wybranych, czyli Business Lounge na lotnisku. Calkiem przyjemne miejsce. Faceci w gajerach okupuja stoliki czytajac gazety. Jest cicho i spokojnie. Najlepsze sa jednak darmowe drinki i jedzonko. Nie bojcie sie, zachowalam klase i skorzystalam jedynie z chipsow (wloskie sa niezjadliwe) i piwa (cieple, troche mi zajelo przyzwyczajenie sie do tego). W samolocie zas podstawowa roznica to jedzenie i normalne metalowe sztucce i porcelanowe talerze, wszystko w wymiarze super mini. Podano krewetki. Dalej ich nie lubie, sprawdzilam, moj gust w tym wzgledzie sie nie zmienil. Ale przystawka – carpaccio i deser – ciasto makowe byly bardzo dobre. I panie stewardesy troche bardziej skakaly kolo mnie. A najlepsze z tego jest to, ze mam wiecej mil na koncie Miles&More.:)))
W domu bylam po 22.
I tak dobrnelismy do weekendu, ktorego opis w nastepnym odcinku.
Autor:
Lalaith
o
17:28
0
komentarze
wtorek, 8 stycznia 2008
Nowy kreuje mode w biurze
Departament dalej sie rozrasta. Przyszedl nowy Wloch Alberto, ktory jest niezaleznym strzelcem, tzn. nie w naszym teamie, ale w naszym departamencie na stanowisku raczej w okolicach kierowniczego. Tak wiem, brzmi to dziwnie ale jak nazwac kierownika bez zespolu? W kazdym badz razie jest to 100% Wloch. Tak wloski, ze az mnie przeraza. Najbardziej wloski z mozliwych do tego z odrobina, nie przepraszam, cala chochla cech SGHowych. Jak sam stwierdzil „w poprzednim zyciu byl konsultantem”. W firmie konsultingowej spedzil pare ladnych lat, przy czym podczas lunchu nie omieszkal pochwalic sie w jakich krajach bywal. Mowil tez o szokujacych zwyczajach jakie spotkal. Np. casual Friday. Zwyczaj sam w sobie jeszcze ujdzie, ale to jak ludzie go interpretuja to juz zgroza. Wyobrazcie sobie, ze wspolpracownik w firmie konsultingowej przychodzi do pracy jeansach. W jeansach! To nic, ze nie pracuje z klientami tylko w back office, no ale on juz chyba przesadzil. W firmie konsultingowej pozwalac sobie na taka frywolnosc! A jeden dyrektor, dyrektor! na spotkanie z klientem! poszedl w grafitowym garniturze, ktory mial ciemno fioletowa podszewke i takowe skarpetki. Wstyd! Wstyd absolutny! I jeszcze wyciagnal dlugopis z wewnetrzenj kieszeni. Nasz nowy prawie zapadl sie pod ziemie. A inny zalozyl czerwone skarpetki do czarnych butow i czarnych spodni. To juz jest kompletny odpal. Dobrze, ze wrocil do tego kraju, gdzie wszyscy wiedza jak sie ubrac.
A ja to pewnie tez u niego wywoluje zgroze. Mam czarne buty, czarne sztruksy i czarny zakiet sztruksowo – materialowy, czesciowo haftowany. Wczoraj mialam jeszcze czarna koszulke, ale dzis poszlam na calosc i aby dodac do siebie troche optymizmu mam pomaranczowa!!! To jest zbrodnia!
Ale ja jak to ja, mam to gdzies i niech ten nadety bufon sie wykreca na moj widok. Z takimi ludzmi mu przyszlo pracowac. Co za czasy.
Autor:
Lalaith
o
18:24
0
komentarze
