czwartek, 22 maja 2008

Toskania dzien 2 - Cortona

Nastepny przystanek: Cortona.
Droga prowadzi przez rowninie. Na horyzoncie ukazuje sie gora, wyrastajaca na srodku stolnicy, a na jej szczycie usadowilo sie miasto. Widok niesamowity. To miasto to moja Cortona.
Wspinam sie moja blekitna mydelniczka po kretej stromej ulicy. Pod samym szczytam, tuz przed starowka musze zaparkowac. Moj samochod ma ten wielki plus, ze jest najmniejszy z mozliwych, wiec znajduje miejsce akurat dla siebie, z ktorego wszystkie Volvo i Saaby zrezygnowaly. Nie wiem jak to zrobie, ale musze jakos wpakowac moje cacko w ta dziurke, parkujac rownolegle, w polowie na ulicy, w polowie na skrawku ziemi przed urwiskiem. Stromo jak cholera, a ja mam zrobic koperte majac po 5 centymetrow luzu z przodu i tylu, a ostatni raz tak parkowalam chyba na polu manewrowym. Paralizu dopelnia mysl, ze pierwsze 1000 euro za szkody musze wylozyc z wlasnej kieszeni, wiec ewentualne otarcia nie wchodza w gre. Moze w okolicy jest Mentos, the fresh maker, ktory po prostu wstawi moja mydelniczke w miejsce?:) 10, moze 15 razy, przemieszczanie sie o 3 centymetry, ale w koncu sie udalo, nawet za bardzo nie wystaje i bez otarc! Zwyciestwo!:)
Cortona..... ahhh, coz rzecz, mikro raj. Jeszcze piekniejsza niz Arezzo. Strome waskie uliczki, domy z kamienia, placyki, studnie, drewniane portale, okienka w kamiennych plaszczyznach scian i to wszystko tonie w sloncu. Miejsce, w ktorym mozna sie zakochac i nie przeszkadzaja nawet turysci. Usiadlam na schodach do ratusza, w jedynym skrawku cieniu z kawalkiem pizzy i cola w reku. Wyciagnelam nogi i rozkoszowalam sie idealna chwila, wdychajac powietrze, przygladajac sie ludziom, podziwiajac kamienne konstrukcje, odpoczywajac, rozkoszujac sie chwila.
W pewnym momencie drzwi ratusza sie otwieraja i wychodza bordowe wrozki, pieknie wystrojone, za nimi podazaja herosi. Ostatnia wychodzi dama w bieli ze swiezo zaslubionym. Cala grupa idealnie komponuje sie z otoczeniem, oni tu pasuja, ja jestem intruzem, ale robie sie niewidzialna, wtapiam sie w murek pod ktorym siedze i obserwuje wszystko z boku. Nie, to nie wlosi, to amerykanie. A przynajmniej ona. Ma wszystko, druzbow, czekajaca czarna limuzyne, profesjonalnych fotografow z lunetami, obstawe. Przeciez slub jest raz w zyciu, jak juz robic to z cala pompa, w romantycznych wloszech, ze wszystkim co sie da.
Popoludniu byl drugi slub amerykanski. Skad takie powodzenie tego malego miasteczka? Podobno byl kiedys film o wlochach w stanach i jednym z plenerow bylo to miasto. Czy amerykanie robia wszystko pod dyktando filmow? Jakie to banalne.
Z bolem serca opuszczam strome krete uliczki i udaje sie dalej. Tym razem czeka na mnie Montepulciano.

Brak komentarzy: