środa, 2 kwietnia 2008

Koncert Alex Britti

W piatek byl zapowiadany koncert Brittiego. Chcialam przed koncertem skoczyc do domu, przebrac sie i takie tam, ale oczywiscie wlasnie tego dnia szefowa musiala przetrzymac mnie dluzej w pracy. Czy zawsze tak musi byc? Na szczescie wiedzialam, ze zycie bywa zlosliwe i wzielam bilet ze soba juz do pracy, tak na wszelki wypadek.
Koncert odbywal sie w teatrze w centrum, zasiadany, nie na stojaco. Publika zadziwiajaco na poziomie i dojrzala, nie same 14tki, choc Alex jest bardzo znany, popularny i przystojny, wiec spodziewalam sie wiecej piszczacej gadziewi. Ludzie niespiesznie wchodzili jeszcze 15 minut po czasie, ale chyba wszyscy sie tego spodziewali, bo sam koncert tez zaczal sie z opoznieniem i ogolnie nikt nie robil z tego problemu.
Alex zaczal grac jedna piosenke po drugiej, dokladnie jak na plycie i absolutnie bez przerwy. Jedna melodia wchodzila w druga. Nie wiem jak on to wytrzymywal, pierwszy raz cos takiego widzialam. Bez zachrypniecia, bez falszu, wszystko szlo bez problemu. Byl jak rozpedzajacy sie pociag, ktory potem ciezko zatrzymac. Dopiero po okolo szostym utworze przystanal na chwile, wzial oddech i powiedzial nazwe kolejnej piosenki. I znow gra. I jak gra! Tego co wyprawial z gitara nigdy nie widzialam, jakby ja wyciskal, wyrzymal, wywracal na druga strone, wyrzywal sie, mialo sie wrazenie, ze zaraz eksploduje. Na plycie tego nie czuc, ale w rzeczywistosci robi piorunujace wrazenie. Z biegiem czasu zaczynal coraz wiecej gadac, coraz wiecej, az w koncu pogadanki trwaly dluzej niz utwor.
Jedna piosenke zapozyczyl od innego tworcy, ktory goscinnie pojawil sie na scenie i ja odspiewal. W momencie pojawienia sie tego nowego, sala oszalala. I to na widok 50 latka, ktory spiewal piosenke Mare, Mare jak dla mnie zywcem wyjeta z festiwalu San Remo. Ewidentnie odbiegala od programu i to raczej w negatywnym znaczeniu. Bylam odosobniona w swojej opinii, sala spiewala wpatrujac sie z uwielbieniem w swoje podstarzale bozyszcze. Bylismy jedynymi, ktorzy nie mieli pojecia kto to. Na zakonczenie Alex zagral moj ulubiony utwor La Vasca – Wanna, o tym jak cudownie jest spedzic caly dzien w wannie. Dzien rosnie do tygodni a sama wanna rosnie do rozmiarow morza, bo coraz wiecej znajomych i rodziny sie przylacza. Czyz to nie piekne zakonczenie?:) Tu znajdziecie to o czy mowie: La Vasca. Nie jest to najszczesliwszy sposob dodania linka, ale ze wzgledow technicznych nie bedzie lepszy.
Po koncercie skoczylismy na drinka. Obgadywalismy facetow, panny i turystow. Ci turysci, szczegolnie holenderscy sa pozalowania godni. Jakby wyrwali sie z samotni albo wyszli z wiezenia, slinia sie na widok kazdej wloszki. Troche klasy panowie!
W sobote poszlismy do knajpy dla miejscowych. Lepsze drinki, lepsze jedzenie, lepszy wystroj, lepsi ludzie, lepsza atmosfera i taniej.:)) Czy jestem juz lokalem? Wlasnie wtedy stwierdzilam, ze moze jeszcze niezupelnie, ale na pewno blizej mi do lokala niz do turysty.

Brak komentarzy: