Jedna z pierwszych rzeczy jakie musialam zalatwic po podpisaniu umowy o prace to zalozenie konta. Calkiem logiczne biorac pod uwage zblizajaca sie pierwsza wyplate. Poprosilam o pakiet podstawowy – konto, karte do bankomatu, internet i karte kredytowa. HR mial sie zajac wszystkim. Po dwoch tygodniach dostaje przesylke – konto i karta do bankomatu. 50% planu wykonane, a co z pozostalym 50%? Mam sobie zalatwic sama w oddziale, bo oni zapomnieli.
Wchodze do glownego oddzialu banku, zaznaczmy najwiekszego banku na rynku, ktory znajduje sie w budynku centrali. Pytam sie o pania, ktora podobno obsluguje wszystkich expatow i mowi po angielsku. Niestety pani pracuje tylko na rano, a teraz jest popoludnie. Poprosze zatem kogos innego. Zostalam przydzielona do kobietki od kont, ktora ni w zab po angielsku. Do pomocy przyszedl makler i sciagneli jeszcze jakas dwojke z innych departamentow. W sumie stanelo nade mna 5 osob, czesc znala sie na robocie, a czesc tlumaczyla. Wspolnymi silami udalo sie uruchomic internet, a do karty dostalam 2 strony drukow do wypelnienia. Pani stwierdzila, ze jako ze nie umie po angielsku, to powinnam poprosci HR, zeby mi pomogli, bo i tak musze do nich pojsc po pieczatke, ze zgadzaja sie aby pracownik banku bral kredyt u swojego pracodawcy, takie tam procedury bankowe. Wejscie do centrali jest z drugiej strony budynku, wiec zaczelam go obchodzic w kolko. Zadanie wydawalo sie proste, ale jednak dziwnym trafem sie zgubilam i po 15 minutach wyladowalam kolo La Scali. Po kolejnych 15 dotarlam do wejscia.:) W HR pieczatke dali, ale przy wypelnianiu formularza nie pomogli, bo byl krzywo wydrukowany, czesc wyrazow obcieta i wogole brzydki. Nawet ja moglam sie domyslic co powinnam wpisac, ale jak nie ma woli wspolpracy i pomocy, to nic sie nie zdziala. Wrocilam z pustym formularzem i pieczatka do oddzialu. Pani stwierdzila, zebym tylko zostawila numer telefonu, a ona za mnie reszte wypelni. Bardzo milo z jej strony.
Po dwoch tygodniach przychodzi poczta wewnetrzna do mojej szefowej z moim formularzem. Formularz dalej pusty, ale sa fistaszki gdzie wypelnic. Usiadlam z szefowa i razem wypelnilysmy. Zapakowalam w koperte i wyslalam poczta wewnetrzna tak, jak otrzymalam. Po 3 tygodniach prosze kolezanke z pracy Wilme, zeby zadzwonila do oddzialu i dowiedziala sie co z moja karta, bo powinna juz byc. Po kilku telefonach do paru osob okazalo sie, ze nikt mojej aplikacji nie widzial i moze gdzies jeszcze krazy w przestworzach. Wkurzylam sie totalnie. 2,5 miesiaca oczekiwania i nie mam karty, gorzej, nawet procedura sie nie zaczela. A ja musze kupowac bilety lotnicze w necie i nie mam czym placic, przez co przy kupnie musze angazowac pol rodziny.
Stwierdzilam, ze pojde do Deutche Bank, moze tam moja aplikacja nie bedzie zwiedzac wszystkich departamentow. Jednak we Wloszech nie ma wolnego rynku i nie moge miec karty bez konta osobistego, oczywiscie platnego. Coz mialam zrobic? Wracam do oddzialu i zaczynam zabawe od nowa. Pani mowi po angielsku, dala mi inny druk, ale tez powiedziala, ze sama go wypelni i zebym tylko dala numer telefonu. Czuje sie jak w Dniu Swistaka. Tym razem nie zadala pieczatki HR, powiedziala, ze sam mail wystarczy. I znow czekam i znow nie wiem czy za pare tygodni aplikacja nie wyladuje na moim biurku do wypelnienia lub do dostarczenia pieczatki.
wtorek, 18 grudnia 2007
Odradzam bycie klientem mojej firmy!
Autor:
Lalaith
o
17:12
0
komentarze
Gaz
Otrzymalam pierwsza fakture za gaz. Zuzycie gazu miesieczne 36 centow, oplata stala za dystrybucje 2.92 euro, VAT 33 centy, oplata jednorazowa za zmiane nazwiska na fakturze z poprzedniego najemcy na nowego 80.62 euro!:))
Kocham nasz kraj, nasze podatki, nasze spolki skarbu panstwa i monopole!
Autor:
Lalaith
o
15:09
0
komentarze
poniedziałek, 17 grudnia 2007
Imprezka w wydaniu niemieckim i inne atrakcje
W sobote poszlysmy zaliczyc obowiazkowy punkt programu, dla ktorego przyjechalam – Weinachtsmarkt. Rzeczywiscie jest cudowny, w samym centrum, na glownym placu pod bajecznym ratuszem. Stanowiska z takimi rzeczami, jakie mi sie nie snily. Bombki we wszelkich rozmiarach, ksztaltach i malowankach, czubki na choinke, aniolki, szopki i nie wiadomo co jeszcze. Ozdoby drewniane, rzezbione delikatne gwiazdki i pyszne pierniki przeroznych ksztaltow. Raj dla dzieci tych duzych i tych mniejszych. A wszystko to przeplatane stoiskami z Gluehwein, czyli grzancem, z ktorego nie omieszkalysmy skorzystac. Krecilysmy sie wkolko pare razy, bo nie moglam sie napatrzec. Nabylam srebrnego aniola na czubek choinki.
Przeszlysmy sie tez po okolicznych domach handlowych z ciuchami, jak juz szalec to na calego.:) Kupilam sobie kurtke, zupelnie inna niz szukalam, ale podoba mi sie.
Popoludnie zwienczylysmy obiadem w bawarskiej knajpie. Dzis szef polecil pieczen wieprzowa z pyzami i kapusta oraz wiener schitzel nadziewnay pikantnymi drobiazgami, a do tego oczywiscie piwo.
Powrot do domu (okolo 6 przystankow tramwajem) okazal sie nie byc taki prosty, bo tramwaj gdzies skrecil i nas wywiozl. Wrocilysmy sie metrem, po wyjsciu z ktorego krazylysmy po okolicy nie mogac znalezc wlasciwej drogi. Jak juz w koncu dotarlysmy do przystanku tramwajowego, okazalo sie ze oczywisicie tramwaj nam zwial, wiec musialysmy ostatnie 2 przystanki przejsc na piechote. Malo nie zamarzlam. Krecilysmy sie tak chyba pol godziny. Zycie na obczyznie bywa trudne.
Wieczorem udalysmy sie na parapetowke do kolegi z pracy Eweliny – Wolfganga. Wolfi mieszka w Wochngemeinschaft, czyli mieszkanie zajmowane przez 5 facetow w wieku okolo 30 lat. Otworzyl nam jakis gosc, jak sie pozniej okazalo jeden z wlascicieli, ale nasze przyjscie skomentowal tylko, ze fajnie, ze jeszcze ktos przychodzi bez pytania kto czy do kogo. W srodku odkrywalysmy coraz to wieksze rzesze ludzi, w sumie kolo 50 na raz, a ile sie przewinelo, ktozby to wiedzial. Bylo to dla mnie ciekawe doswiadczenie.
Mieszkaniem bym tego raczej nie nazwala, calkiem spora imprezownia wydaje sie lepszym okresleniem. Powierzchnia lokalu – ponad 100 metrow. Dlugi korytarz, w ktorym jest w pelni wyposazony w rozne alkohole bar i samozwanczy barman oraz pilkarzyki. Na koncu korytarza spora kuchnia z duzym stolem. Od korytarza znajduja sie po kolei wejscia do duzych pokoi po jednym dla kazdego mieszkanca. Pokoj Ursa jest najciekawszy – znajduja sie w nim tylko plakaty na scianach i wcisniety w kat na prowizorycznej szafce sprzet grajacy. Przysiasc mozna sobie na skrzynkach po piwie i coli. Na naszej imprezie pelni role parkietu tanecznego. Pokoj Wolfiego – naszego gospodarza - sklada sie z lozka, kanapy, podwojnej niezbyt duzej szafy na ubrania, stolika z komputerem, ogromnego telewozora i stosu DVD. Lampa to juz zbytnia rozrzutnosc, jest sama zarowka. Czego chceic wiecej? Sasiednie pokoje przedstawiaja stan podobny. Jest jeszcze mikro lazienka, do ktorej dostepu broni Lara Croft strzelajaca czerwonym promieninem laseru. W srodku duza wanna wypelniona po brzegi butelkami z piwem, a na scianach zdjecia wlascicieli przylapanych w wannie lub jak z niej wychodza jak ich Pan Bog stworzyl. Klasyczna imprezownia, tylko wlasciciele troche starzy jak na taki styl, a moze to ja sie robie zrzedliwa?
Towarzystwo na imprezce bylo tez ciekawe. Trzeba zaznaczyc, ze motto imprezy brzmialo „vergessene Zeiten” – zapomniane lata i przebranie sie za cokolwiek nawiazujacego do przeszlosci bylo bardzo wskazane. Towarzystwo przebieranie sie wzielo sobie do serca i nie zawsze bylo to zwiazane z historia, jakakolwiek inwencja tworcza byla dobrze widziana. Najwieksza grupe reprezentowali sportsmeni z lat 80-tych. Kicz totalny. Kolorowa grupa odszczepiencow nadawala imprezce jednak niezapomniany wyraz.
Wszyscy, ktorych spotaklysmy byli bardzo mili. Wolfi skakal jak zajaczek z przyklejonym usmiechem. Gdy tylko ktos szedl po kolejny napoj, oferowal tez i nam. Pare osob zagadalo. Z kolei z innymi facetami gralysmy w pilkarzyki i tak czas lecial. Po polnocy czas przyspieszyl, pomimo a moze wlasnie dlatego ze czesc ludzi wyszla. Zrobilo sie troche luzniej i kamerlaniej (blizej 30 osob) i powietrze zaczelo sie przerzedzac, bo wczesniej myslalam ze juz nie wyrobie siekiery dymu papierosowego wiszacej w powietrzu.
Napatoczyl sie Bjoern, kolega Floriana, mieszkanca WG ktory otworzyl nam drzwi. Bjoern przedstawil sie jako romantyk, ktory jednak nie moze z tego wyrzyc, wiec aby nie przymierac glodem zarabia robiac doktorat z chemii, chemii milosci zapewne.:) Bajer pewnie juz nie raz wyprobowany, ale mimo wszystko urzeka. Przegadalysmy z nim nastepne pare godzin, a pod koniec i potanczylysmy troszke. Wyszlysmy tuz przed 4 nad ranem. Bjoern wzial numer Eweliny i dzieki temu utrzymala swoje dotychczasowe tempo wymiany numerow telefonow z facetami – srednio 1 na dwa tygodnie. Dziewczyna ma powodzenie nie powiem. Nie spodziewalam sie takiej aktywnej postawy ze strony Niemcow.:)
Nastepnego dnia pospalysmy troszke dluzej, a szczerze powiedziawszy nie bylam w stanie zwlec sie z lozka o rozsadnej porze i wstalam kolo 12. Nie spieszac sie nigdzie posiedzialysmy, pogadalysmy, wymienilysmy wrazenia z imprezy i nie tylko, a popoludniu w drodze na lotnisko zrobilysmy jeszcze mala rundke po centrum ogladajac budynki i chlonac atmosfere Monachium.
Kolejny udany weekend. Zycie czasem jest przyjemne.:) Nastepnym razem obiecuje, ze wiecej pozwiedzam. A w przyszly weekend lece juz do domu na Swieta! Jupi!:)
Autor:
Lalaith
o
17:42
0
komentarze
Monachium wita zblakane dusze
Jade na weekend w odwiedziny do Eweliny. Pracowalysmy razem w BPHu, a teraz ja jestem w Mediolanie, a ona od dwoch miesiecy w Monachium. Jestem jej pierwszym gosciem.:)
Nie zdazylam jeszcze wyjechac z Mediolanu, gdy dostaje telefon. Ewelina jest jeszcze w Berlinie u taty i chyba nie uda sie jej przyjechac do Monachium przede mna, ale obiecuje, ze cos wymysli. O 22 laduje w Monachium, mam sie dotranportowac do miasta, a tam nastepujace opcje:
a) mieszkanie Eweliny – zamkniete i ja nie mam klucza,
b) pomoze mi kolega Eweliny z pracy Stefan, 50 letni kawaler, raczej nie w moim typie; jakby co moge przenocowac u niego, ale nie wiadomo czy dysponuje dwoma lozkami:)
c) pod mostem? Jest minus 2 w dzien, chyba nie jest to opcja na ta pore roku.
W S-bahnie z lotniska poznalam bardzo milego i bardzo przystojnego Niemca, ktoremu opowiedzialam moj problem, moze on mnie przyjmie?:)
Ostatecznie Ewelina wymyslila plan d). W jej domu jest ktos w rodzaju dozorczyni, ktora ma klucze do mieszkan. W jej zastepstwie dzis jest inna babka i cale szczescie, bo ta druga nie wie jak Ewelina wyglada. Mam pojechac do jej domu, zadzwonic do zastepczyni, powiedziec ze nazywam sie Ewelina i ze zapomnialam klucza. Plan wydaje sie miec szanse powodzenia. Na wszelki wypadek wybieram jeszcze plan b) – asyste Stefana, jakby co to cos wymysli albo zabierze mnie do siebie, zawsze to lepsze niz most.
Spotkalam Stefana na przystanku autobusowym i o 0.15 powiesilismy sie na dzwonku dozorczyni. Dlugo nie odpowiadala. W koncu podniosla sluchawke i nas wpuscila. Wyjasnilismy jej cala sytuacje. Byla troche podejrzliwa, ale jako ze wyrwalismy ja ze snu i wygladala jak tysiac nieszczesc, to nie wdawala sie w dluzsza dyskusje. Pozwolilismy jej isc przodem (zadne z nas przeciez nie wie gdzie sie znajduje mieszkanie). Stanela przed pewnymi drzwiami i pyta sie czy to tu. Oczywiscie, ze tak, a raczej musi byc, bo jak nie to kanal. Otworzyla. Na szczescie mieszkanie bylo puste i sadzac po rzeczach wygladalo na Eweliny. Podziekowalismy grzecznie. Udalo sie! Teraz Ewelina bedzie miala problem jak sie wyda.:)
Pozegnalam Stefana i zadzwonilam do Eweliny, ze jestem i wszystko jest w porzadku. Kamien spadl jej z serca.
Przyjechala o 6 rano skonana po nocy w pociagu w pozycji siedzacej i padla na lozko. Wstalysmy o 11 i dopiero wtedy kazda mogla opowiedziec swoja historie.
Autor:
Lalaith
o
17:36
0
komentarze
piątek, 14 grudnia 2007
Swiat jest baaardzo maly
W budynku, w ktorym pracuje jest jeszcze 3 innych Polakow – dwoch Tomkow i Grazyna. Z Grazyna i reszta towarzystwa od widelca czesto chodze na lunche. Pewnego razu spotkalysmy sie przy automacie do kawy. Wraca juz do Polski po ponad dwoch latach w Mediolanie i rozmawiamy o poszukiwaniu dla niej mieszkania w Wawie. Z checia zamieszkalaby na Sluzewiu nad dolinka, gdzie cale zycie mieszkala. To przyjemna okolica. Zgadzam sie, bo tez tam mieszkalam 8 lat. - A gdzie dokladnie? - Na Bacha. - Ja tez! - A ile? - 36. - Ja tez! - A pietro? - 6. - Ja tez!:)
Nie, to nie kpiny. Bedac dziecmi 8 lat mieszkalysmy na tym samym pietrze, w dwoch roznych czesciach korytarza i poznalysmy sie na 4 pietrze biura w Mediolanie jako dorosle osoby. Tego nie mozna zaliczyc do zbiegow okolicznosci.
Autor:
Lalaith
o
17:34
0
komentarze
W poszukiwaniu lekarza
Moj lekarz pierwszego kontaktu, zwany tu rodzinnym jest jednak geriatra, czyli raczej nie bede potrzebowac jego pomocy. Upewnilam sie tez, ze potrzebuje od niego skierowania do jakiegokolwiek innego lekarza, aby moc nastepnie ustawic sie w niewiadomo jak dlugiej kolejce. Chyba nie mam na to sily, wiec wybadalam kwestie mojego nowego ubezpieczenia i podobno maja zwrocic mi koszty wizyty prywatnej. Podchodze do tego z pewna doza nieufnosci, ale trudno, raz sie zyje. Postanowilam wyprobowac tutejsza sluzbe zdrowia.
Zadanie do wykonania: znalezc lekarza – ginekologa mowiacego po angielsku. Szacowany czas: 3 dni. Rzeczywisty czas realizacji: dwa tygodnie.:)
Pierwsze podejscie – moi sasiedzi – klinika Zucchi, ktora wspolpracuje z uniwersytetem mediolanskim, calkiem spora, maja wiele specjalizacji i 6 ginekologow. Recepcja dla wizyt prywatnych czynna od 8.30 do 12.00 i nijak zapytac sie kogos o lekarzy. Z pozniejszego telefonu okazuje sie, ze zaden z lekarzy nie mowi po angielsku.
Podejscie drugie – znalezc lekarza anglojezycznego. W necie nalazlam strone ambasady amerykanskiej ze spisem takowych lekarzy. Cudownie. Zaczelam dzwonic. Gluchy telefon; nie, taki u nas nie pracuje albo gabinet gdzies daleko, wiec nawet nie probuje.
Podejscie trzecie – znalezc klinike dla obcokrajowcow. Jest pare i to w wiekszosci w centrum. Dzwonie do jednej pare razy, nigdy nikt nie odbiera. Przeszlam sie tam, nie ma zadnego napisu, nawet nazwy przy dzwonku domofonu. Dzwonie do drugiej. Tak, pani doktor przyjmuje w srody popoludniu. Cudownie, zapisuje sie na wizyte, ale szczerze powiedziawszy, to jak ma to byc moj staly lekarz i cos mi wypadnie akurat w srode, to wolalabym takiego, ktory przyjmuje czesciej. Szukam zatem dalej.
Podejscie czwarte – klinika amerykanska zaraz obok pracy – rewelacja. Ide w przerwie na lunch wybadac sprawe. Pod podanym adresem jest blok i zadnej chocby malej tabliczki, ze tu cos takiego jest. Portier mnie wpuszcza i pokazuje srednio ciekawe drzwi. Za nimi nowo zrobione dosc rozbudowane mieszkanie przerobione na gabinety. Z wizytowek i dyplomow na scianach orientuje sie, ze przyjmuje glownie 1 lekarz – amerykanin i jakas kobita od psychologii. Wiecej lekarzy brak. Wielka mi klinika. Z pewna doza nieufnosci pytam sie o ginekologa. Pelna przekonania recepcjonistka potwierdza, ze dobrze trafilam do doktora X. Patrze na wizytowke na kontuarze – doktor X specjalista chorob wewnetrznych i licencjonowany przez federacje lotnicza do badania pilotow. Z coraz wieksza rezerwa patrze na recepcjonistke. Kolejne pytanie - Czy to rutynowa wizyta, czy cos powazniejszego. - A jakie to ma znaczenie? pytam sie. - Bo jak powazniejsze to doktor najpierw porozmawia. ??? I co? Jak bedzie za trudne to nie przyjmie? Moje nogi same zaczynaja wykonywac kroki w tyl. Kurtuazyjnie poprosilam o wizytowke. Dostalam razem z ulotka: Amerykanska klinika swiadczy uslugi w zakresie medycyny rodzinnej, leczymy astme, depresje, mniejsze urazy sportowe, dermatologia, ginekologia, medycyna niemowlat i pare innych. Wlos mi sie zjezyl na glowie. Moja noga na pewno tam nie postanie.
Podejscie piate – Wilma (kolezanka z biura, Wloszka, lat 50 z madrascia naszych mam) mowi, ze najlepiej jest pojsc do lekarza ktory przyjmuje w szpitalu. Polecila dwa. W jednym – recepcjonistka sprawdza, czy ktorys z lekarzy mowi po angielsku (okazalo sie ze jest jeden, tez przyjmuje raz w tygodniu). W koncu zapisalam sie do takiego. Lepszy ten niz klinika, ktora moze sie okazac wielkim niewypalem.
Zapisalam, latwo powiedziec. Wilma mnie zapisala, bo na recepcji nie mowia po angielsku. Ale to nie koniec. Wizyta prywatna, w calosci platna z mojej kieszeni i oto czego potrzeba, zeby sie zapisac: imie i nazwisko, data i miejsce urodzenia, adres zamieszkania, wloski kod fiskalny (ala PESEL) i numer telefonu. Cena: 100 euro plus... znaczek skarbowy.:)
Wole sie nie pytac co by bylo jakbym byla turystka bez codice fiscale i zachorowala. Chyba zostaje amerykanski lekarz, on niczego sie nie boi i wszelkiej pracy sie podejmie.
Podsumowujac: na 2 milionowe miasto po ponad tygodniu poszukiwan udalo mi sie zlokalizowac okolo 4 osoby – ginekologow, ktorzy mowia po angielsku. Nauka jezykow chyba nie jest tu zbyt popularna wsrod lekarzy.
Jak nie bede sie odzywac do polowy stycznia, znaczy ze nie przezylam wizyty.
Autor:
Lalaith
o
17:20
0
komentarze
wtorek, 11 grudnia 2007
Xmas party
Firma sie stara. Zrobili imprezke Xmas Party dla expatow. Fajny lokal, dobre jedzenie, muzyka na zywo, otwarty bar i dobre towarzystwo, czego chciec wiecej. Niestety imprezka byla w poniedzialek, wiec towarzystwo szybko sie zmylo, ale wieczor byl bardzo udany. Czas spedzilam glownie z moim towarzystwem od widelca.
Tak, to ja tam po prawej – moje pierwsze zdjecie we Wloszech.:)). Przedstawiam od lewej: Pinar Turcja, Siegmund Niemcy, George Rumunia, Anna Polska i Grazyna Polska. Tak wlasnie przedstawialismy sie wsrod innych expatow na imprezce. Mowie wam, komiczne uczucie, jak na jakis zawodach miedzynarodowych.:)
Siegmund poszedl do baru i tam dorwala go jakas panna. Obserwowalismy go z dosc sporej odleglosci i jednoznacznie stwierdzilismy, ze usidlila go Helga – wysoka blond raczej nie pieknosc. Dorosly facet a stal, jak sam potem przyznal z lekkim niepokojem w sercu i nie smial nawet drgnac.:) Okazalo sie, ze Helga to pojecie miedzynarodowe – wszyscy mamy taki sam obraz Niemry i wszyscy nazywamy ja Helga.:) W koncu nasz przyjaciel (przy drobnej pomocy sygnalow dymnych wysylanych z naszej strony) zdolal wyrwac sie z uscisku i to bez uszczerbku na zdrowiu. Gdy przyszedl zapytalismy o imie nowej znajomej. I jak myslicie? Helga! Malo nie spadlismy ze stolkow. Farsa na calego.
Na imprezce Grazyna mi mowi, ze wlasnie przed chwila rozmawiala w wiekszym gronie miedzy innymi z Romanem. Ja podekscytowana prosze, zeby mi go przedstawila, bo koniecznie musze go zabaczyc. Grazyna troche sie ociaga, bo mowi, ze bylo ciemno, wiecej osob i nie jest pewna.:) Ja sie nie zrazam i wyciagam ja, zeby obejrzala dokladnie wszystkich gosci i wskazala podejrzanego. W koncu wskazuje na jednego, ale zarzeka sie, ze nie jest pewna, a przeciez nie podejdzie do niego i sie nie zapyta, czy nie jest tym gosciem, z ktorym wlasnie 5 minut temu rozmawiala. Nie mam innego wyjscia jak zlapac byka za rogi, podejsc i zapytac sie czy on to on. Tak tez zrobilam. Gosc z usmiechem na ustach nachyla sie i zaczyna do mnie gadac, a ja dluzsza chwile nie jestem w stanie dojsc w jakim jezyku. Nic nie kumam! Slowacki niby podobny, ale tak to sie nie dogadamy. Wylawiam slowa w stylu Czech, Praga i juz wiem, ze mocno mi to nie gra i to na pewno nie Roman. Po paru zdaniach dochodze do wniosku, ze on jednak nawija po angielsku! Gosc okazalo sie ma powazne problemy ze sluchem – nosi aparat sluchowy i mowiac w obcym dla nas obojga jezyku w glosnym barze i z duza wada wymowy jest praktycznie niezrozumialy. Wdepnelam w niezle gowienko. Mialam go troche na sumieniu, ale jakos sie wykrecilam z tej rozmowy, moze niezbyt elegancko, ale trudno. Objechalam lekko Grazyne, ze na niezla mine mnie wsadzila, a ona na to, ze w takim razie teraz moze byc juz tylko lepiej.:) Drugi jej typ okazal sie trafiony. Roman jest mlodym, bardzo rozrywkowym gosciem, ktory jest tu zaledwie od miesiaca i ma plan imprezowy na caly najblizszy tydzien. Obiecal dac cynk jak cos sie bedzie kroic, wiec kompan do hulanek juz jest.:)
Poznalam tez druga slowaczke (oczywiscie imie zapomnialam, choc jeszcze dzis rano pamietalam) i Wolfganga – Austria. Na pewien czas przykleil sie do nas tez zarozumialy dupek Florian – Austria, ktory 5 lat siedzial w Polsce w moim banku (jakie szczescie, ze go tam nie spotkalam!). Najwieksza przyjaznia z niewiadomych wzgledow zapalal do Siegmunda i zaproponowal mu, ze musza kiedys razem pojsc na lunch. Siegmund najslodszym glosem odparl: I would love to. Florian spasowial.:)
I tak na drobnych uszczypliwosciach, nowych znajomosciach i ogolnie w szampanskich humorach minal nam przemily wieczor.
Dobranoc.:)
Autor:
Lalaith
o
17:46
0
komentarze
środa, 5 grudnia 2007
Basen
W sobote wybralam sie na basen. Trzeba cos zrobic dla wlasnego cialka, bo tak je zaniedbalam, ze to wola o pomste do nieba. Znalezc basen jest jeszcze trudniej niz sklep spozywczy. Wyszukalam na necie, spisalam adres. Chyba 6 razy chodzilam ulica w te i wewte i jedyne co znalazlam to sklep dla nurkow. Stwierdzilam, ze to dobre miejsce, zeby zasiegnac informacji. Kobieta powiedziala mi, ze to gdzies dalej (dokladniej nie wiem, bo nie zrozumialam). Zapytalam sie jeszcze jednej kobitki, ide gdzie mi mowi, ale nadal nic. W koncu pytam sie 3 goscia, a on mi pokazuje na drzwi 2 metry ode mnie.:) Ani jednego znaku, napisu, nic. Rzeczywiscie weszlam do recepcji, za ktora widac basen i dziewczynki cwiczace plywanie synchroniczne. 8 glowek robi koszmarny halas, bo kazda musi gadac i jak one sie skupiaja na synchronicznych ruchach? Spisalam wszystko z tablicy i zadecydowalam, ze wroce wieczorem gdy jest wejscie wolne.
Przychodze wieczorem. Wita mnie mily mlody czlowiek i wyjasnia na wpol po wlosku, na wpol lamanym angielskim, ze szatnie, pomimo, ze znajduja sie dwie po dwoch stronach recepcji, to ja powinnam sie udac do tej na prawo, a obydwie sa koedukacyjne. Niewzruszona, ze stoickim usmiechem na ustach czekam na kontynuacje wypowiedzi. W szatni sa boksy, w ktorych mozna sie przebrac, a nastepnie ubranie zostawia sie w czesci wspolnej. Nie jest tak zle, wiedzialam, ze na katolicki kraj moge liczyc, w Holandii bardziej bym sie obawiala, ze wypowiedz skonczy sie na koedukacji.
Boksy okazuja sie stosunkowo wygodne, poza drobnym faktem, ze maja drzwi na obydwie strony jak do saloonu, zero klamki, zero zamka, zero chocby haczyka. Innymi slowy z obydwu stron w kazdej chwili ktos moze pchnac drzwi, bo z zewnatrz nie widac czy boks jest zajety.:) Tylko raz musialam odpierac atak intruza, i to kobitki, wiec nie bylo tak zle. Po plywaniu przyszedl czas na kapiel pod prysznicem. Prysznice sa otwarte na szatnie, poprzedzielane jedynie pleksi miedzy soba, wiec nie ma mowy o rozebraniu sie. Jednak mezczyzni sa tu bardzo higieniczni i szoruja sie na calego. Jeden z nich odwrocil sie przodem do sciany, tylem do szatni i sciagnal gatki, zeby dokladnie umyc kazda czesc swego ciala. Siedzac z boku i czekajac na zwolnienie sie prysznica moglam przez pleksi podziwiac niecodzienny widok bialego meskiego tylka. No coz, ja nie mam ciagotek ekshibicjonistycznych i pozostalam w kostiumie.
Poza tym drobiazgiem specyfiki szatni, reszta z grubsza mnie nie zdziwila. Moze tylko, ze bylam chyba jedyna osoba, ktora przyszla z recznikiem. Wszyscy inni przyniesli miesiste szlafroki, w ktorych paraduja i zapewne uwazaja za naturalne gabki dla wody na ciele. Z drugiej strony przez wiekszosc roku nawet lepiej jest wyjsc na zewnatrz mokrym i w klapkach, wiec nie widze problemu.
Autor:
Lalaith
o
17:43
0
komentarze
piątek, 16 listopada 2007
Tak jest, panie wladzo!
Wbrew temu, co sie niektorym wydaje nie mieszkam i nie pracuje na farmie. Choc jak sie zastanowic glebiej to nie wiem, czy trafilam lepiej, bo mieszkam i pracuje w komunie.:) Obecnie jestem juz nawet calkowicie prawowitym i legalnym czlonkiem komuny, legitymacje powinnam otrzymac niebawem. Ciekawa jestem czy bedzie czerwona.:)
A tak na serio, to rzeczywiscie musialam sie zarejestrowac w Comune di Monza na pobyt czasowo nieokreslony. Procedura przebiegla bardzo sprawnie. Zostalam poinformowana, ze jako imigrant bede miala wizyte policjanta w domu, ktory sprawdzi, czy jestem zywym czlowiekiem, a nie zmyslona kupka danych. Oczywiscie szanse zastania mnie w domu sa nikle, wiec pozostawi kartke w skrzynce gdzie i kiedy mam sie zameldowac.
Czekam tydzien. Zaczyna sie drugi. W miedzyczasie wylaczylam w kinie komorke, a poniewaz mam na niej PIN, ktorego nie moge zmienic to go zapomnialam i nie moglam wlaczyc przez kolejne 2 dni. Gdy w koncu uruchomilam komorke znalazlam na poczcie glosowej wiadomosc po wlosku. Jakis facet mowil bardzo oficjalnym tonem. Domyslilam sie, ze pewnie to policjant. Przyszlam do pracy i dalam Lorenie do wysluchania i przetlumaczenia. Tak jak sie spodziewalam. Policjant byl, nie zastal mnie i chce zebym sie zglosila. Ale wiekszy problem jest, ze twierdzi iz nie znalazl mojego nazwiska na dzwonku ani mojej skrzynki na listy. Jakis slepy musial byc, bo nazwisko jest czarno na bialym, a w sumie ma do wyboru okolo 15 guzikow, w tym tylko jedno z obcym nazwiskiem, wiec nie tak trudno je znalezc. Jednak nie byl na tyle mily aby sie przedstawic ani powiedziec z ktorego posterunku dzwoni. Lorena weszla na net i wpisala cos co mialo oznacza policja (nie powtorze, ale nie mialo zadnego poliz/ce w nazwie, ani nawet carabineri) i odnalazla 5 posterunkow w Monzie. Znalazlysmy wszystkie na mapie i wytypowalysmy ten najbardziej prawdopodobny. Zadzwonila. Tak to ten i powinnam sie stawic. Posterunek przyjmuje interesantow we wtorki od 9 do 11 i w czwartki od 15 do 16.30, ale zarzekaja sie, ze pracuja codziennie od 7 do 20.:) Jest czwarek 14. We wtorek bede w Polsce, wiec zbieram sie i jade teraz. Mimo, ze jestem tu legalnie i to tylko standardowa procedura, to rece mi sie trzesa, puls przyspiesza, a przed oczami slowo „deportacja”. Jestem bardziej dzieckiem kapitalizmu niz komunizmu, ale caly czas odczuwam obawy o deportacje, zabranie paszportu, zakaz wjazdu, traktowanie jak obywatela gorszej kategorii itp.
Znalazlam posterunek. Na poczatek portiernia, gdzie przez dziurki zaczynam tlumaczyc panu policjantowi po co przyszlam, do kogo i w jakiej sprawie. On przerywa mi w polowie, macha rekami, kaze czekac, wychodzi do mnie i mowi:
- Pooowoooliii i wyyyraaaznieee.
- Dooobrzeeee.
Pan najwidoczniej nie jest lotny w angielskim. Zaczynam sylabizowac wrzucajac wloskie slowa:
- I was in Comune per registrare. The policeman come a mia casa itd.
W koncu skumal.
- 1 pietro, drugie drzwi na lewo.
Weszlam, w srodku przy biurku siedzi pan. Ten to juz zupelnie nic po angielsku. Dukam po wlosku o co chodzi.
- Aaaa to pani znajoma dzwonila dzisiaj?
- Tak, to ta sprawa.
- Zaraz znajde pani akta. W tej teczce nie ma, pewnie to kolegi, ktorego nie ma.
W kolegi teczce tez nie bylo.
- Poprosze dokument.
Podaje. Przepisuje litera po literze moje nazwisko. Przepisal imiona, patrzy na swoje dzielo, marszczy czolo i zamysla sie:
- Jakos tak znajomo mi wyglada to nazwisko.....
Widac jak rozblyska lampka nad glowa i mowi uradowany:
- No tak, to moja sprawa, JA u Pani bylem!
J Policja. W kazdym kraju to samo.
Odnalazl mnie w koncu w swojej teczce. Probuje mi wcisnac, ze nie ma mojego nazwiska na dzwonku i skrzynce. Ja sie upieram, ze jest juz od paru tygodni. Zadne nie daje sie przekonac. Mowi, ze przykleil na drzwiach informacje, ze mam sie zglosic. Nic nie znalazlam, ale skoro sie upiera, to moze cos gdzies zostawil. Wyciaga w koncu formularz i przystepuje do pytan. Mowi powoli, wyraznie i glosno, troche jak do przyglupa, ale dzieki temu latwo mi zrozumiec o co chodzi, wiec nie mam mu za zle, a do tego ogolnie jest bardzo mily.
Dane osobowe, skad jestem, od kiedy, na jak dlugo, gdzie mieszkam, czy wynajmuje, dokladny opis mieszkania lacznie z tym czy meble sa moje, czy wlascicieli, praca, a w koncu zasmucil sie.
- To pytanie bedzie trudne.
Rzeczywiscie bylo trudne, ale pojelam.:) Pytal sie czy juz sie zarejestrowalam w odpowiednim urzedzie jako platnik podatku od wywozu smieci. Lepiej sie nie pytajcie jak to zrozumialam, on sam mocno sie zdziwil jak dalam mu odpowiedz.
To by bylo na tyle.
Witamy na ziemi wloskiej i zyczymy milego pobytu.:)
Jestem z siebie dumna. Sama sie dogadalam z organami wladzy po wlosku, jestem wielka.:)
W nastepnym tygodniu we wtorek po powrocie z Polski znalazlam na swoich drzwiach przyklejona kartke – wezwanie na komende z data sprzed mojej wizyty. Kartke olalam, a jedyne rozsadne wytlumaczenie calej sytuacji to takie, ze pan policjant pomylil domy, nie znalazl mojego nazwiska, zostawil kartke (na ktorej byl moj adres, wlasciwy) i ludzie z tamtego domu stwierdzili ze to wazne, odnalezli moje drzwi i przywiesili kartke na wlasciwym miejscu. Teraz juz pol Monzy wie, ze jestem poszukiwana przez policje.:) To jest wejscie smoka.:)
Autor:
Lalaith
o
18:04
0
komentarze
Caly ten jazz...
Zabawy czas zaczac.:)
Nadszedl czas, zeby sie troche rozerwac. Trzeba korzystac z zycia poki sie da, jest sie mlodym, ma sie czas i nie ma dzieci placzacych (prawda Gradek:)). Przyszedl do mnie w pracy Siegmund i mowi, ze moze bysmy cos zrobili razem w weekend. Ja jak najbardziej jestem za, zawsze lepiej spedzic czas w milym towarzystwie, tyle ze weekendy mam napakowane na miesiac w przod, wiec moze w tygodniu, po pracy. Przeglad imprez na miescie ujawnia pozycje od muzyki gospel w kosciele, przez malo ambitny film po angielsku Hairspray, po aperitiva polaczone z wystawa mlodego artysty od siedmiu bolesci. Z tego wszystkiego najlepiej wyglada wlasnie trwajacy festiwal jazzowy. Ja sie na jazzie wogole nie znam, wiec nie udaje eksperta. W odpowiadajacym nam terminie gra Brian Auger. Ktos zna? A moze nie powinnam sie wychylac z takim pytaniem?:) Moc internetu jest jednak wielka i przesluchalam fragmenty paru utworow. Eeee, da sie wytrzymac.:) Nawet czasem niezle. Dobra jest, moze byc koncert jazzowy (tata bylby ze mnie dumny:)). Siegmund kupil bilety. A to wszystko nie odchodzac od biurka. Ta technika caly czas mnie zadziwia, jak ulatwia zycie.
Przed koncertem wpadniemy jeszcze na aperitivo, czyli slynnego i bardzo popularnego tu drinka z przekaskami. Od 19 do 21.30 caly Mediolan pije i to jak sie okazalo w kazdym mozliwym miejscu, nawet w piekarni.:) Poszlismy do najlepszej w Mediolanie piekarni Bread and Breakfast – uwielbiam ta nazwe, gdzie wypilismy lampke bialego wina przekasajac malymi wypiekanymi cudami. Pychota, mowie wam. Gladko przenieslismy sie na druga strone deptaku do baru na druga lampke. Nasza podroz barowa pewnie trwalaby dalej, ale zblizal sie czas koncertu, wiec trzeba bylo sie zbierac. Droga okazala sie znacznie dluzsza niz sie spodziewalismy, bo musielismy okrazyc ogromny plac budowy, po to zeby znalezc sie w dzielnicy czerwonych latarni i nastepnie znow w troche lepszej czesci. Nieprzewidziane przeszkody spowodowaly, ze czas naglil, wiec wyszedl z tego marszobieg, co nie przeszkadzalo zapamietac migajace w przelocie ciekawe miejsca na drinka po koncercie.:) To nic, ze mamy juz 10 minut spoznienia, przeciez to sa Wlochy, niemozliwe, zeby zaczeli o czasie. I faktycznie wpadamy 15 po, akurat na wejscie artysty na scene. Perfect timing. Z tym tylko malym problemem, ze jestem kompletnie zziajana, mokra i ledwie lapie oddech. Ale co tam, u mnie to norma.
Koncert bardzo przyjemny, muzyka dobra, fajnie oglada sie basiste grajacego calym soba, dobre naglosnienie i do tego butelka wina. Baaardzo przyjemnie.:) Po takim balsamie dla ucha nie moglismy sobie odmowic kolejnej lampki wina po koncercie w jednym z miejsc zauwazonych w przelocie.
Wieczor zakonczyl sie bardzo pozno, ale wspominam go bardzo dobrze.:) Tylko nastepnego dnia rano bylo gorzej. Wino, tak czuje, jest, nigdzie nie poszlo, bedzie mi towarzyszyc przez caly dzien (dodam dzis rano jest piatek, wczoraj byl czwartek). Trzeba wstac wczesnie rano, spakowac sie, bo prosto z pracy jade na lotnisko i do Polski w delegacje, a wczesniej jakos pakowanie nie wyszlo. Doczlapalam sie do pracy, zaledwie pol godziny spoznienia. Kolejne godziny to juz walka ze snem, koszmarna walka, pochlonela wiele ofiar, ale zwyciezylam, dotrwalam. Nawet po zawitaniu w domu nie padlam prosto na lozko, tylko udalo mi sie wykrzesic troche ostatnich sil na rozmowe z mama do polnocy.
Bylo warto, wieczor jazzowy wspominam jak najlepiej.
To kiedy nastepny?:)
Autor:
Lalaith
o
13:04
0
komentarze
wtorek, 6 listopada 2007
Towarzystwo do widelca
W pracy nie jest tak zle. Mam nowe towarzystwo, z ktorym chodze na obiady. Sa przekomiczni, tak ze od rana czekam zeby tylko z nimi wyjsc. Jest ubaw po pachy. Towarzystwo miedzynarodowe. Ja i Grazyna – dwie Polki, Pram – Turczynka, Georg – Rumun i Siegmund – Niemiec. Potrafia sobie niezle dogadywac. Ostatnio Georg stwierdzil, ze Siegmund ma ciemna wewnetrzna strone swojego ja. Siegmund na to, ze jeszcze swojego wewnetrzengo ja nie poznal, a Georg, ze dla niego to juz na to za pozno. Z kolei dzis w indyjskiej knajpie narzekali, ze jedzenie bylo gorace, ale nie pikantne. Georg, ze dopiero poczuja goraco popoludniu, jak wroca do pracy, wtedy to zacznie sie dziac. Czekam i zobacze co z tego wyniknie.:) Innego dnia dyskusja toczyla sie na temat klanu gejow opanowujacych najwyzsze urzedy w Niemczech. Kazdego dnia wyskocza z czyms nowym. Juz czekam na jutro. Pogaduszki lunchowe z pewnoscia naleza do najciekawszych, a wszystko z duza dawka ironii.:)
Autor:
Lalaith
o
14:32
0
komentarze
Weekend na sportowo
Weekend byl cudowny. Spedzilam go tak, jak lubie. Pogoda byla wysmienita, pelna operacja sloneczna i cieplo, jakies 18 stopni, a moze i wiecej, wiec nie ma lepszego sposobu jak spedzic czas na swiezym powietrzu. W sobote pojechalam na wyprawe rowerowa. Najpierw podjechalam troche pociagiem, a nastepnie zgodnie z trasa opisana w internecie – w gore, na szczyt gorki, gdzie znajduje sie kapliczka Madonny del Ghisallo patronki rowerzystow, muzeum cyklizmu i ktoredy prowadzi trasa Tour de Lombardia. Za szczytem juz tylko 7 kilometrowy zjazd do Bellagio - urokliwego I zarazem luksusowego miasteczka nad jeziorem Como. Jestem na siebie bardzo zla, bo zapomnialam wziac aparatu i nie mam zadnych zdjec z tej wyprawy, a bylo co podziwiac. Szczegolnie ze szczytu rozposcierala sie przepiekna panorama na gory schodzace wprost do jeziora i przycupniete na jego brzegach wioski. Do tego lsniace w sloncu zlote kolory drzew i piekne wille. Eh….. cudownie. Niestety trasa rowerowa wyznaczona przez wladze lokalne jest wirtualna, tzn. nie ma zadnych znakow w rzeczywistosci, a mapka dostepna w interencie jest w malej skali i nieczytelna oraz calkowity brak opisu trasy powoduja, ze trase nalezy traktowac bardziej jak propozycje udania sie w dany region anizeli prawdziwa trase. Do tego w ksiegani wykupili szczegolowe mapy okolicy, wiec ta ktora mialam byla bardzo ogolna. Skonczylo sie na jezdzie po ulicach z dosc duzym ruchem, malo przyjemne. Jednak im dalej w gore tym ruch malal i stawal sie znosny. Znalazlam na mapie maly kawalek drogi rownoleglej, ale mniejszej, zatem zapewne z mniejszym ruchem. Postanowilam wyprobowac. Ulica na poczatku wspinala sie dosc ostro pod gore, potem juz tylko srednio pod gore i znow ostro. Trzeba przyznac, zmeczylam sie. Pod koniec widze tabliczke – droga prywatna. Zle, to czesto oznacza slepy zaulek. Jeszcze dalej bylo juz tylko gorzej. Kolejny znak oznacza slepy zaulek, widac ze postawiony tymczasowo. Pytam sie spacerujacego z rodzina pana. Jakzeby inaczej, droga zagrodzona, bo sa roboty drogowe i nie ma przejazdu nawet dla rowerow. Musialam zawrocic i zjechac cala droge, ktora pokonalam do gory, zeby wyladowac w punkcie wyjscia. Nie lubie takich sytuacji, bardzo nie lubie. Przynajmniej po drodze znalazlam lokalna piekarnie, gdzie nabylam najlepsze do tej pory ciastko jakie znalazlam w tym kraju. Stan wycieczki – 50 kilometrow, roznica wysokosci – 400 metrow, czas – ok. 5 godzin. W drodze powrotnej z Bellagio probowalam zlapac statek do Como. Oczywiscie nie obylo sie bez problemow. Dowiedzialam sie, ze statki zabieraja rowery tylko w sezonie. Alternatywa – autobus (na pewno nie wezmie roweru) lub na rowerze 20 – 30 km w zaleznosci od trasy (na szczescie jest tez droga przy jeziorze, bo przez gory nie dalabym rady). Jednak ja sie latwo nie poddaje I zorientowalam sie, ze jest prom na druga strone jeziora, gdzie jest linia kolejowa. A tak, prom zabiera rowery. No i czy nie mozna tak bylo od razu?
W niedziele dla odmiany postanowilam zdobyc szczyt. Wybor trasy wcale nie byl latwy, bo wiekszosc szlakow idzie pod szczyt, a na samym szczycie przeksztalca sie w trase wspinaczkowa, aby znow szlakiem pieszym przejsc na druga strone grani. Wybralam w koncu trase, ktora na calej swojej dlugosci byla szlakiem pieszym, na oko nie taka dluga. Na szczycie znajdowalo sie schronisko, wedlug mapy otwarte tylko w sezonie. Choc wyszlam z domu o 8, na poczatek szlaku dotarlam dopiero o 10, co o tej porze roku powoduje, ze caly czas mialam stracha, czy wyrobie sie przed zmierzchem. Opracowalam dwa warianty awaryjne, zeby w razie czego zejsc wczesniej. Szlak w wiekszosci szedl przez las lisciasty, wiec na sciezce byla gruba warstwa suschych lisci. Sciezynka waska, na jedna osobe. To wszystko sprawialo wrazenie, jakby nikt tamtedy nie chodzil. Po drodze do gory minelam 6 osob. Kto pamieta takie czasy w Tatrach? Ja na pewno nie, jestem na to za mloda. Pod samym szczytem, pod schroniskiem zaroilo sie juz od ludzi. Wiekszosc schodzila ze szlaku, ktory na mapie mial odcinek wspinaczkowy. Ciekawe. Zdarzali sie jednak ludzie z calym osprzetem wspinaczkowym, bo z tamtej strony bylo pare dluzszych tras do wspinaczki. I jak tu rozpoznac, ktora trasa jest naprawde tylko do wspinaczki, a ktora mozna przejsc? Z gory zszedl rowniez jeden maly chlopczyk, lat okolo 5 – 6 ubrany w kask, szelki, bloczki i ogolnie wszystko co do wspinaczki jest potrzebne. Nie naleze do osob, ktore rozczulaja sie na widok dzieci, ale to byl istny aniolek. Jakby tego jeszcze bylo malo to wloskie dziecko mialo jasne blond wlosy i niebieskie oczy. Herubinek. Schronisko okazalo sie otwarte i serwowalo pyszne dania. Po raz kolejny przekonalam sie, ze nie ma zadnych regul i to co powinno byc otwarte moze byc zamkniete, a to co powinno byc zamkniete jest otwarte. Tylko, ze w gorach powinny panowac troche bardziej scisle reguly.
O drugiej zaczelam schodzic w dol. Nikt nie wybral tej samej trasy co ja, choc byla najszybsza. Troche dziwnie schodzic przez 3 godzniy i nie widziec ani jednej osoby. Po 15 minutach wiedzialam, ze nie byl to najlepszy wybor. Bardzo stromo, sciezka uslana liscmi, pod ktorymi kryja sie drobne kamyczki i sliska nawierzchnia, nie wiadomo, na czym sie staje. Pare sytuacji bylo naprawde niebezpiecznych, gdy musialam zejsc po waziutkiej szczelinie skalnej, gladkiej i sliskiej, nie bylo sie nawet czego przytrzymac, bo skala byla calkowicie gladka, a w razie osuniecia, w dol troche by sie jechalo. Najadlam sie strachu, ale przezylam. Po godzinie uslyszalam odglos jakby drapieznego ptaka. Zaczelam sie rozgladac i ku mojemu zdziwieniu zobaczylam kozice gorska w odleglosci okolo 300 metrow, za kikutami drzew, ktora ewidentnie sie na mnie gapila. Dawala sygnaly ostrzegawcze 4 kozicom po drugiej stronie zlebu. Wtedy przekonalam sie, ze jestem dzieckiem wielkiego miasta. Ja wiem, ze to jest irracjonalne, ale zaczelam odczuwac niepokoj na mysl, ze kozica moglaby podejsc blizej. Te jej rogi nie wygladaja zachecajaco. Szybka mysl, czy moze miec male, bo dzikie zwierze jest najgorsze jak ma male, ale nie, przeciez to jesien a nie wiosna. Waska sciezka, pustkowie, nikogo, ewidentnie to ja wkorczylam na ich teren. Zaczelam sie nakrecac. Na sciezce natknelam sie na jej odchody, co dolalo jeszcze oliwy do ognia. Czy kozice atakuja? Jesli tak, to zwiewac, czy stac, czy co robic? Bez wzgledu na odpowiedz i tak bym zwiewala. I pomyslec co by sie dzialo, gdybym zobaczyla niedzwiedzia? Chyba bym padla na zawal. Lubie ogladac dzikie zwierzeta, ale z bezpiecznej odleglosci i najlepiej w towarzystwie.
Zdjecia tu
Autor:
Lalaith
o
09:20
0
komentarze
piątek, 2 listopada 2007
Lekarz pierwszego kontaktu
Po trzech miesiacach nadszedl czas na oficjalne zarejestrowanie sie w Comunie jako prawie prawowity obywatel, a przynajmniej legalny imigrant. Poszlo o dziwo bardzo sprawnie i szybko, stosunkowo niewiele papierkow i nawet pani w okienku troche mowila po angielsku i byla bardzo mila. Prawdziwa zachodnia Europa. Druga sprawa to ASL, czyli tutejszy NFZ. Rejestracja rownie sprawna, pani nie mowi po angielsku, ale dobrze wie co ma robic i nie stwarza problemow. System troche podobny jak u nas – trzeba wybrac lekarza pierwszego kontaktu. Pan Massimo przyniosl mi liste tych, ktorzy sa w poblizu i mowia po angielsku. Wybralam takiego, ktory przyjmuje dwa razy w tygodniu popoludniu, do 19, na koncu mojej ulicy. Jego nazwisko wisialo tez w ASL jako jeden z mozliwych wyborow, wiec mozna powiedziec, ze wszystko zgodnie z planem. Zaczynam powoli drazyc temat lekarzy, bo w koncu przyjdzie czas udac sie po aspiryne albo na jakies okresowe badanie, wiec wole wiedziec za wczasu co mnie czeka. Jak na razie dowiedzialam sie, ze jesli chce pojsc do jakiegokolwiek lekarza, np. dentysty czy ginekologa potrzebuje skierowanie od mojego lekarza. Ciekawe, ze jak mnie boli zab, to potrzebuje lekarza, zeby stwierdzil, ze powinnam sie udac do dentysty. Jesli moj lekarz przyjmuje we wtorki i piatki wieczor, a dentysta w poniedzialki i srody, to jak mnie rozboli zab w srode, musze poczekac do piatku na skierowanie do dentysty najwczesniej na poniedzialek. Innymi slowy trzeba poczekac z zebem tydzien, aby przejsc sciezke proceduralna. Mam nadzieje, ze informacje te nie sa do konca prawdziwe, bo wydaja sie mocno nielogiczne. Podpytam sie tych, ktorzy juz byli u lekarza, beda wiedziec najlepiej. Do tego jak ide panstwowo, to place tylko “visitor ticket”, okolo 30 euro, a reszta to juz za darmo, tzn jaka reszta, bo u nas tyle kosztuje cala prywatna wizyta? Ladna mi darmowa sluzba zdrowia. Ta informacja tez mi sie wydaje nie do konca prawdziwa. Trzeba bedzie zweryfikowac.
Wczoraj jezdzilam na rowerze po Monzie i akurat przejezdzalam kolo gabinetu mojego nowego doktora. Dobrze wiedziec gdzie jest i czy godziny przyjec sie zgadzaja. Czytam naklejki na drzwiach, a tam specjalizacja: chirurgia, gastrologia i cos jeszcze. Az mnie wmurowalo. Moj lekarz pierwszego kontaktu jest gastrologiem. Rewelacja, lepiej trafic nie moglam. Ciekawa jestem w jakim przypadku bede potrzebowac jego porady, chyba musialabym najpierw zmienic plec. Czy jako lekarz pierwszego kontaktu dla panow do wyboru jest tez ginekolog? I tak na prawde czy praktykujacy od 20 lat gastrolog jest w stanie dobrze zdiagnozowac czlowieka, ktory sie zglasza z bolem w klatce piersiowej albo glowy? Czy ktos mi wyjasni sens tego systemu? A moze ortodonta tez moze byc lekarzem pierwszego kontaktu, przeciez skonczyl medycyne. Idac dalej tym tropem wciagnelabym na liste tez weterynarzy, oni przynajmniej maja wiedze ogolna na temat roznych schorzen.
Teraz musze sie dowiedziec a) czy jest w okolicy jakis internista mowiacy po angielsku i b) czy moge zmienic lekarza w inny sposob niz isc do ASL w godzinach pracy i odstac kolejna godzine w kolejce.
A moze lepiej wogole nie chorowac, a przynajmniej na nic poza prostata.
Autor:
Lalaith
o
12:41
1 komentarze
wtorek, 30 października 2007
Zapieczetuj biurko zanim wyjedziesz
Wczoraj dostalam telefon od Loreny, ze przeniesli moje biurko i komputer. Nie, nie do nowego biura, ktore od trzech miesiecy juz lada moment ma byc, to by bylo zbyt piekne, zamiast tego w kolejne przejsciowe miejsce, moze na 2 tygodnie…. Pojecie czasu jest tu baaaardzoooo rooooozciaaaaagliweeee, wiec zakladam optymistyczna wersje 1 miesiaca. Niestety moj status nie ulegl polepszeniu i nadal nie mam telefonu, a mozliwe, ze nawet stracilam drukarke, chyba, ze przez siec dalej drukuje sie na 4 pietrze. Niby na BHP mowili, zeby drukarke ustawiac tak, zeby konieczne bylo wstanie I podejscie do niej, ale bieganie po schodach na inne pietro, to juz lekka przesada. Moja degradacja jest oczywista, bo stracilam najwiekszy pokoj na pietrze z parkietem i balkonem, a wyladaowalam na openplanie, gdzie biurka sa w boksach ustawionych w dlugim rzedzie, zupelnie jak w fabryce na tasmie. Mozna powiedziec, ze moja pozycja wrecz osiagnela dna, jako ze ekran wychodzi wprost na wejscie ze szkalnych drzwi, wiec kazdy kto wysiada z windy widzi co robie, a raczej czego nie robie. I pomyslec, ze wyjechalam do Polski tylko na 3 dni....
Autor:
Lalaith
o
17:48
0
komentarze
Drugie podejscie
Czwartek. Komorka dzwoni w pracy. Pan Massimo. Pyta sie czy lubie koncerty i czy nie chcialabym pojsc jutro do La Scalli na Dvoraka i Czajkowskiego. Szczeka mi opadla. Do La Scali?! Tak po prostu?! I skad maja bilety, tam sie nie da tak po prostu kupic biletow na jutro. Mowi, ze to koncert na zamowienie jakiejs fundacji z Monzy. To by wyjasnialo sprawe biletow, pewnie maja po znajomosci, albo cos w tym stylu. W sumie, czemu nie. Do la Scali bardzo chetnie, troche kultury w ciekawym miejscu. Do tego przed koncertem szybka kolacja na miescie. Gdy pierwszy szok minal nie trzeba bylo mnie juz dlugo prosic. Odlozylam sluchawke cala podekscytowana. Wtem pobladlam, pierwsza mysl, w co ja sie ubiore?:) Wysilam mozg i probuje zrobic przeglad szafy. Mam odjazdowe spodnie, nie mam do nich gory, mam sukienke, brak zakietu. Dzis musze szybko isc do domu, nie zdaze w miedzyczasie zajsc do zadnego sklepu. Co robic?! Dzwonie do mamy zeby podzielic sie wiesciami i oczywiscie poradzic w sprawie stroju. Razem cos wymyslilysmy, zakosilam jej ostatnio nowy komplet spodni z zakietem, z braku laku musi byc.
Nastepnego dnia od rana jestem podekscytowana. Powiedzialam o wieczornych planach Lorenie (moja szefowa). Ona sie pyta, czy pani Anna tez idzie, a moze nawet syn? Ja na to, ze wlasciwie nie wiem, bo zadnych szczegolow nie znam i w sumie nie wiem kto bedzie, ale na syna bym nie liczyla, ale zona to chyba przyjdzie, choc nie jestem tego juz taka pewna. Co bede sie martwic na zapas.
Wybila 18.30. Ide na spotkanie. Podjezdza pan Massimo. Sam. Hmmm... taaaa, coraz mniej mi sie to podoba, ale zobaczymy, teraz juz raczej nie mam wyjscia. Luzna gadka szmatka, ja sie pytam slodkim glosikiem - a zona nie idzie? Nie, zona jest na swoich zajeciach z malarstwa. To sie lekko wkopalam. Brne w ten wieczor, bo niby co mam innego zrobic? Gula mi troche rosnie w gardle. Postanowilam jednak mimo wszystko przezyc stosunkowo mily wieczor, skoncentrowac sie na otoczeniu i muzyce. Rozejrzyjmy sie zatem.
Sama La Scala ladna, podoba mi sie, ciekawa. Mam troche wrazenie jak na Muppet Show przez te rzedy balkonow i lozy. Fajne, inne niz u nas, maja klimat. Kazda loza malenka, na rozpostarcie rak, drzwiczki do niej jeszcze mniejsze. Cala wylozona czerwonym materialem, jak w poprzednim stuleciu. Z przodu dwa krzesla, na ktorych siedza damy a za nimi taboreciki, na ktorych cierpia mezczyzni, kregoslup wysiada po pol godzinie. A nam sie wydaje, ze faceci tacy niewrazliwi na muzyke i jak tylko sie da to sie wymykaja. Nic dziwnego, sprobujcie wytrzymac na takim zydelku do konca koncertu. Przynajmniej przysnac sie nie da.:)
Koncert jak koncert. Pewnie nie powinnam tego mowic na glos, ale mielismy troche gorsze miejsca niz tata zazwyczaj zalatwia w filharmonii w Warszawie, wiec pewnie przez to mialam wrazenie..... gorszego dzwieku.:)
Jakos przebrnelam do konca wieczoru, potem odwiozl mnie/nas do domu. Po drodze odrzucilam chyba 10 propozycji - baru, lodow, wyprawy do Toskanii i nie wiem czego jeszcze. Az ciarki mnie przechodza. Tragedia, no po prostu koszmar! Pod samym domem stwierdzil, zebym nie mowila jego zonie o naszej wyprawie, bo...... "moglaby to zle zrozumiec". Jasne, co za tekst!
Okropnosc. Ja tam chce spokojnie mieszkac 2 lata i nie chowac sie przed nim, albo czaic po katach. Do tego on przychodzi do mnie kiedy chce! Nie bede miala spokoju nawet we wlasnym domu. To nie jest kwestia wylaczenia komorki, czy zablokowania maili, on mieszka pode mna z zona! Jak jeszcze do mnie pare razy przyjdzie, to chyba powiem mu ostro, zeby sie od..... On ma 34 letniego syna, co tez mu do glowy strzelilo, zeby mnie podrywac.
Faceci sa beznadziejni, a szczegolnie Wlosi. Przerost ego i testosteronu.
Mialam im upiec szarlotke w podziekowaniu za mile przyjecie. Upieklam....... zjadlam sama, jeszcze by sobie pomyslal, ze mu dziekuje i zachecam do dalszych krokow. Nic sie nie dowiedza o polskiej kuchni.
Ratunku!
Autor:
Lalaith
o
17:40
0
komentarze
Pierwsze podejscie
Massimo i Anna to wlasciciele mojego mieszkania. Jak juz wspominlam troszcza sie o ta biedna samotna istotke ze wschodu, informuja o czym sie da, dozywiaja (bo taka kruszynka jak ja, to widac, ze gloduje:) ) i ogolnie sa niezwykle mili. Nie wiem do jakiego stopnia to chec powitania w obcym kraju samotnej mlodej dziewczyny, a w jakim podazanie za instynktem rodzicielskim ludzi, ktorzy zawsze chcieli miec dziewczynke, woja mala ksiezniczke. Zawsze jeszcze zostaje opcja szykowania gruntu pod przyszla synowa. Z dostepnych opcji wybieram ostatnia.:) Nie bede sie nad tym specjalnie zastanawiac, poki dostaje dobre jedzonko i naprawde przydatne dla mnie informacje, niech to robia z jakich powodow tam chca, ja sie wzbraniac nie bede. Byle nie byli zbyt natarczywi, bo bede na nich testowac moja asertywnosc (ten SGH czasem uczy zyciowych rzeczy).
I tak, wracam we wtorek z pracy. Mialam szczytny plan wyprobowania aperitiva dla obcokrajowcow w Monzie (cynk dostalam oczywiscie od pani Anny). Jednak im blizej domu tym bardziej czuje sie zmeczona. Ostatecznie o 20 poddalam sie. Zjadlam i postanowilam przebrac sie juz w pidzamke, bo i tak nigdzie nie ide, a za 2 godziny klade sie spac, wiec nie bede sie w kolko przebierac. Zdazylam odpalic kompa, zasiasc na kanapie z herbatka w reku, a tu dzwonek do drzwi. Cholera jasna. Spojzalam na siebie – godzina 20.15, a ja w pidzamie. Kogo do cholery niesie o tej porze, zupelnie niezapowiedzianie? Rzucam sie do sypialni, przynajmniej bluze zaloze, zeby juz nie bylo tak zalosnie. Otwieram, a tam pan Massimo stoi i mowi, ze gdzies w Monzie wlasnie sie zaczyna koncert jazzowy, on idzie i czy tez bym chciala. Koncert jazzowy moze i fajny, ale rzut oka na mnie raczej wystarczy za wszelki komentarz. Dobrze, ze nie mam papilotow na glowie, ale nawet one nie zrobilyby juz wiekszej roznicy. Odpowiedzialam, ze chyba jednak nie. Nie musialam nic wiecej dodawac, zmierzyl mnie wzrokiem i natychmiast stwierdzil, ze chyba jestem zmeczona. Ale przyniosl butelke wina.:) Chianti z Toskani. Jezdzi tam co roku i przywozi… 300 butelek, wychodzi po jednej dziennie.:) Niezly przerob biorac pod uwage fakt, ze jest ich tylko dwojka z zona, a podobno to my jestesmy narodem alkoholikow.:) Grzecznie podziekowalam, butelke wzielam i sobie poszedl. Musze na przyszlosc bardziej uwazac na niezapowiedzianych gosci.
Autor:
Lalaith
o
17:37
0
komentarze
środa, 24 października 2007
Piwko
Ostateczne potwierdzenie - widzimy sie w czwartek 25.10 o godzinie 19.00 w Jeff's na Polach Mokotowskich. Miejsce zarezerwowane na nazwisko Kazika. Do zobaczenia wkrotce!
Autor:
Lalaith
o
14:55
0
komentarze
poniedziałek, 22 października 2007
Zmiana terminu
Kazik nie moze w piatek, wiec proponujemy czwartek, tez 19. Ktos przeciw? Brak glosu uznaje za potwierdzenie przybycia w czwartek. Miejsce spotkania zostanie podane w terminie pozniejszym.
Autor:
Lalaith
o
16:11
1 komentarze
Piwko w piatek
Kto sie chce ze mna zobaczyc na piwku w piatek? Bede w Wawie i z checia bym zobaczyla pare znajomych twarzy. Proponuje 19 w Wawie, zeby wszystkim pasowalo po pracy. Moze ktos na ochotnika zarezerwowalby miejsce w jakiejs fajnej knajpie? Kazik?:)))) Tak sie zarzekales, ze nastepnym razem widzimy sie na piwku, to co Ty na to, zeby sie stac przymusowym ochotnikiem na dogranie szczegolow, np. ilosc osob, rezerwacja?:) Mam nadzieje, ze inne plany, ktore masz na ten wieczor dadza sie przesunac (jestem pewna, ze juz jakies masz:)) ). Czekam na komentarze. Do maila prywatnego rzadko zagladam, a sluzbowy podam mniej publiczna droga. Do zobaczenia!
Autor:
Lalaith
o
14:40
1 komentarze
środa, 17 października 2007
Cucina italiana
Moi nowi znajomi przez dlugi czas sie nie odzywali i juz myslalam, ze zrobilam na nich tak zle wrazenie, ze nie chca mnie wiecej widziec. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu Demetrio odpisal, ze wprawdzie wrocil z wakacji, zyje i ma sie swietnie, ale w pracy wyslali go do innego miasta i dlatego sie nie odzywal. To moze wpadne jutro do niego na kolacje? Grunt to sie nie odzywac ponad miesiac, a potem ni z gruchy ni z pietruchy juz, teraz przychodz.
Cala zestresowana oczekuje na moja pierwsza kolacje we wloskim domu, wsrod samych wlochow. Ciekawe co bedzie w menu. Pizza....nie, pasta..... nie, to moze jakas rybka..... nie, frutti di mare (Boze uchowaj)....nie. Dzis szef kuchni poleca ..... sushi!:)) W sumie co tu sie dziwic, my tez nie urzadzamy przyjec z bigosem, zurkiem i schabowym, tylko najczesciej z kuchnia wloska.:)))
Sushi – jadlam to moze raz, podchodze raczej jak do jeza, ale zostalam zaproszona do domu na przyjecie, to trzeba zacisnac zeby i stawic czola wyzwaniu. Mam nadzieje, ze nie bedzie sie za bardzo ruszac.:)
Droga byla dosc ciekawa – piechota, pociagiem, metrem, SKMka, tramwajem, piechota. Tylko godzina pietnascie. Niby mieszka po mojej stronie miasta, ale dojazd ode mnie raczej sredni.
Pierwsze spojrzenie na mieszkanko. Troche dziwaczne, strasznie male, ale nawet calkiem fajne. To chyba bylo cos innego, a przerobione, tu sie zdarzaja takie rzeczy. Na pewno nie spelnia wszystkich norm polskich. Wchodzi sie z dziedzinca przeszklonymi drzwiami (dookola tez sa okna przeszklone, wiec cos w sumie w stylu podwojnych balkonowych, ale glownie z matowym szklem) prosto do kuchnio – salonu. Na jednej dlugiej scianie jest zabudowa kuchenna, a na przeciwnej kanapa, gdzies z boku soi stol i na krotszej scianie prostopadlej jest regal. Z tego przechodzi sie do mikro przedpokoju, w ktorym z prawej jest szafa i drzwi do lazienki, dalej przechodzi sie do mikro sypialni z podwojnym lozkiem w rogu, szafa zabudowana i regalem oraz okienkiem, ktore jest lufcikiem pod sufitem, bo wychodzi na ulice, ktora jest prawie pietro wyzej niz dziedziniec. Troche porabane i chyba dosc ciemne w dzien, ale ok.
Demetrio jest fanem Japonii i ma w domu japonskie obrazy i regaly wlasnego projektu tez troche nawiazujace do Japonii. Do tego gliniana zastawa do suszi samodzielnie malowana, talerze tez maja japonskie znaki. Na szklanych drzwiach wymalowal powiedzenie japonskie przetlumaczone na wloski.
Zjadlam suszi, nie powiem, nawet bylo calkiem niezle. Zjadlam I krewetki I surowego tunczyka, wiec moge byc z siebie dumna.:)) Jednak za saszimi podziekowalam. Potem byly rozne rzeczy w ciescie smazone w glebokim oleju, baaardzo dobre. Na deser czekoladowe ciasteczka zmarlych (niedlugo swieto zmarlych) i lody z owocami przybrane pomarancza i porzeczkami. Pychota. Musze przyznac, ze kucharz z niego wysmienity, moze mnie czesciej zapraszac, moze zaczne jest rozne inne zyjatka, np. Malze. Ok, no moze bez przesady, ale skoro jem juz surowe ryby, to nie wiadomo co bedzie nastepne.
Towarzystwo skladalo sie w sumie z 7 osob – 4 facetow i 3 dziewczyny. Przesympatyczni ludzie I bardzo smieszni. Pamietam imona tylko facetow (ciekawe dlaczegoJ ). Byl Massimo – jego juz znam. Byl Pasquale z dziewczyna – Sycylijczyk. Pasqual nie moze zrozumiec czemu gdy mowi, ze jest z Sycylii, ludzie uciekaja z krzykiem „mafia, mafia”. Pasqual mowi dobrze po angielsku, dziewczyna wogole. Byla siostrzenica Demetria z chlopakiem Giannim. Siostrzenica ma na oko 20 lat. Gianni jest z Neapolu, co nalezy podkreslic wielokrotnie, bo Neapol to takie troche panstwo w panstwie, ktorego mieszkancy wedlug wlasnego przekonania sa ludzmi wyzszej jakosci i absolutnie nie nalezy ich pomyslic z jakakolwiek inna czescia Wloch. Gianni nie mowi wogole po angielsku, ale to mu zupelnie nie przeszkadza aby prowadzic ze mna ozywione dyskusje, czesto bezposrednio, czasem z pomoca Pasquala, ktory niefortunnie usiadl kolo Gianniego i stal sie glownym tlumaczem wieczoru.:) Gianni to juz taki typowy Wloch – wszedzie go pelno, geba sie nie zamyka, totalnie smieszny, mozna boki zrywac. Rozmowa z nim to zupelny odjazd. Ja mowie po angielsku, on po wlosku, sporo gestykulacji, niemalze teatrzyk kukielkowy I jakos sie rozumiemy.:) Kulminacja bylo jak opisywalam polskie paczki I zapomnialam jak jest dzem po angielsku I tak dukam, ze w srodku jest, jest… Pasqual mowi krem?, ja nie, a Gianni – marmelada!. Oczywiscie, ze tak. Stwierdzil, ze porozumiewamy sie telepatycznie.:) I tak chyba rzeczywiscie bylo, bo jak inaczej wytlumaczysz parogodzinna dyskusje dwoch osob nie mowiacych wspolnym jezykiem na przerozne tematy – kulinarne, polskich tirowcow, mafie sycylijska, wojsko, a nawet zeszlo na tematy wiary. Trzeba go troche hamowac, bo juz by sie wybieral do Polski – krainy najpiekniejszych kobiet na swiecie, szczegolnie jak go utwierdzilam w przekonaniu, ze wloch nie mowiacy po angielsku, za to paplajacy na okraglo swoje bella, bellisima, amore itp, wrecz emanujacy wdziekiem osobistym, ekspresywny i komiczny mialby caly rzadek slaniajacych sie u nog blond niewiast.:) Tylko jego dziweczyna jakos nie pali sie do tego pomyslu. Dziewczyna Pasquala niewiele mowila, tylko na koniec weszla w dyskusje z Giannim na temat Boga (ona ateistka, on bardzo wierzacy). Gianni oczywiscie mocno emocjonalnie podszedl do sprawy, jak to typowy Wloch z poludnia. Siostrzenica Demetria jest w porzadku, tylko boi sie gadac po angielsku, czasami jeszcze troche dziecinna, ale sympatyczna. W miedzyczasie dzwonila siostra Demetria – mama dziewczyny sprawdzic czy wszystko ok i moze wpadnie przekonac sie na wlasne oczy.:))) Te wloskie matki sa lekko nadopiekuncze. Ostatecznie na szczescie nie przyszla.
Na koniec Demetrio wpakowal wiekszosc towarzystwa do swojego nowego samochodu i rozwiozl po miescie, lacznie ze mna do Monzy (20 minut w jedna strone). Bylam kolo 1.30 w nocy w domu, on pewnie o 2.30. Teraz bede musiala sie zrewanzowac, nie ma innej rady. Bylo na prawde super. Do tego jest swietnym kucharzem.J Ja mu nie dorownam, nie ma szans. I co tu zrobic?
Autor:
Lalaith
o
15:57
0
komentarze
Pociag
Zastanawiam się, czy dobrze zrobiłam wyprowadzając się tak daleko. Podróż z pracy odbywa się dwoma liniami metra, pociągiem i jeszcze trochę na piechotę. Lecę z metra na pociąg, ale jeszcze muszę kupić bilet w automacie, bo do kasy zazwyczaj stoją same niemoty i długo im się schodzi. Staję za gościem, poszczęściło mi się że nie ma kolejki. Tylko on jakoś marudzi, zaglądam przez ramię, a on rezerwacje zmienia. Rany.... No dobra, w końcu poszedł. Podchodzę – nie przyjmuje gotówki, cholera, idę do drugiego – o dziwo działa, pierwszy raz widzę, żeby działał. Jakieś babki też mają problemy. No wyjątkowy pech. Nawet zwracają się do mnie o pomoc, ale nic nie rozumiem. Zaglądam im przez ramię, a tam pojawia się znaczek, że nie przyjmuje gotówki. No nie, wściekli się. Jeden pociąg już przejechał, jeszcze jest szansa na następny. Odwracam się do kas, a tam kolejka zawija się za taśmy. No nie mogę, co z nimi, postawili sobie za punkt honoru utrudnić mi powrót? Staję jak reszta, powoli przemieszczamy się do przodu. Drugi pociąg uciekł. Już mi się coraz mniej spieszy, bo do kolejnego jeszcze trochę czasu. W końcu dochodzę do kontuarka. Pan raczej pogodny, ale jemu się nie spieszy, bo niby dokąd? Kupiłam od razu trzy bilety, na jutro też, żeby znów się nie wkurzać. Po drodze zahaczyłam jeszcze o sklep, bo skoro mam tyle czasu do następnego pociągu, to może coś pożytecznego zrobię. Idę na dół na perony, a na końcu pochylni stoi całkiem spora grupa ludzi wpatrzonych w monitor. Zupełnie jak w pubie podczas mistrzostw w piłkę kopaną, tylko jakoś atmosfera nie ta, nie ma wiwatów, okrzyków, podskoków, całkowity brak entuzjazmu, wręcz powiedziałabym grobowa cisza. Już trochę pojeździłam pociągami i wiem, że taka scenka nic dobrego nie wróży. Oczywiście pociąg opóźniony 10 minut (i zapewne opóźnienie może ulec zmianie). Do tego brak numeru peronu, więc chcąc nie chcąc przyłączam się do grupy. Czekamy. W kompletnej ciszy. I gdzie się podziali ci hałaśliwi włosi? To chyba kwestia przyzwyczajenia. Pociąg ruszający o czasie to cud. Nagle grupa rusza. Nawet nie muszę patrzeć na monitor – wyświetlili peron. Nie trzeba sprawdzać, daję się ponieść fali, która tworzy lejkowaty korek na schodach na peron. W sumie nie było tak źle. W domu jestem zaledwie pół godziny później, 50% opóźnienia. Jeszcze nie pobiłam rekordu powrotu z Wenecji - 100% opóźnienia, 6 godzin zamiast 3.
Autor:
Lalaith
o
15:56
0
komentarze
Nareszcie u siebie!
Denerwuję się. I to całkiem sporo. Mieszkanie w Monzie znalazłam w 2 tygodnie, bank umówił się z właścicielem na cenę po 3 dniach, więc załatwiłam przeprowadzkę. Tyko, że jakoś umowy nie udaje się im podpisać. Mija miesiąc. Muszę już zapłacić za przeprowadzkę, a umowa niepodpisana. W środę goście przyjeżdżają do Komorowa, pakują rzeczy i w drogę. We wtorek... umowa niepodpisana. W banku mówią: Niech się Pani nie przejmuje, wszystko będzie dobrze, podpisze się wkrótce. Opuścili Polskę. Ja nie ma kluczy, umowa nadal niepodpisana. Skoro bank mówi, że wszystko będzie dobrze i się wyrobią, to w razie czego wrzucę im moje rzeczy do biura, może to ich zmobilizuje. W czwartek dostaję radosną wiadomość, że podpisali. Świetnie, szkoda, że nie w sobotę rano.
Facet od przeprowadzki musi być niezłym czarusiem, bo mam ciągle to mówi jaki rozsądny, rezolutny, wygadany i ogólnie szczere złoto. Zobaczymy jak przyjedzie. Jak się okazuje gada po włosku, 10 lat tu siedział. Jak dla mnie bomba, w razie czego dogada się z tymi analfabetami. Przeprowadzka na razie przebiega sprawnie i bez zarzutu. W nocy z piątku na sobotę mam dziwne sny. Zapomniałam, że się przeprowadzam, skoczyłam tylko do apteki do Arkadii i tam sobie przypominam, że o 8 miała przyjechać po mnie Lorena, moja szefowa i zabrać do Monzy. Dzwonię, że będę za 2 godziny, po czym uświadamiam sobie, że przecież ona jest w Mediolanie, a nie Krakowie i powrót może mi zabrać trochę dłużej i właściwie czemu uparłam się na aptekę w Arkadii, jak jest jedna na dole mojego hotelu? Budzę się, wszystko w porządku, jestem w Mediolanie, jest sobota rano. Jakoś cały czas się obawiam, że włosi mogą nawalić. Ostatecznie nie byłoby to takie niespodziewane. Moje obawy okazały się bezpodstawne. Wszystko idzie jak spłatka, tzn. właściciele po zorientowaniu się, że Lorena to włoszka szybko przechodzą na włoski. Z ogromnym zdziwieniem stwierdzam, że ogólnie wiem o co biega. Kto co podpisał, jakie klauzule są w umowie i że mają jakieś złe doświadczenia z poprzednią wynajmującą. Aniu, jesteś genialna, rozumieć w miarę taką dyskusję zaledwie po miesiącu nauki? Chyba trzeba będzie to jakoś uczcić.:) Dostaję dosłownie tonę kluczy (aby dostać się do mieszkania potrzebuję 4 plus jeszcze 3 dodatkowe, a wszystko w dwóch kompletach, wychodzi 14:) sztuk ). Otrzymałam również spis rzeczy w mieszkaniu. Oczywiście po włosku. Z pomocą Loreny przechodzimy przez pozycje – talerze, szklanki, lustra, pościel, zupełnie jak przy odbiorze łódki.:) Naniesione poprawki. Jeszcze rzut okiem na piwnicę, korki, bojler, system opuszczania rolet i inne tym podobne techniczne sprawy i można powiedzieć, że w miarę wszystko wiem. W międzyczasie przyjeżdża mój transport. Pan dość kontaktowy, miarę do rzeczy, ale jakoś nie padam u jego stóp. Może to już różnica pokoleń z moją mamą? Pierwsze co zostało wyładowane to mój ukochany rowerek.:) Doznałam zaszczytu możliwości trzymania roweru w kanciapie zamykanej na klucz, który następnie odwiesza się na ścianę tuż obok, razem z rowerem właścicielki domu – Pani Ani.:) Oczywiście niezmiernie mnie to cieszy, bo już się martwiłam co tu zrobić, żeby nie stał na deszczu. Wracam na górę i zarządzam rozpakowywaniem. Po jakiś 15 – 20 minutach wpada Pani Ania wzburzona i gada po włosku, że to skandal, niemożliwe i ogólnie hańba. Powoli wyjaśnia się, że właśnie rąbneli jej rower. Ja robię się blada jak papier. Jakto właśnie rąbnęli jej rower? Przecież ledwie co wstawiłam tam moje cacko, które szczęśliwie przeżyło całą podróż. Skoro rąbnęli jej rower, to już na pewno mój (jej to taki model na zakupy i do stacji, raczej nic atrakcyjnego). Ziemia naprawdę osuwa mi się pod nogami. Łapię się stołu i próbuję wyłuskać z tych chaotycznych opowieści najbardziej interesującą mnie część – A co z moim?!! Twój jest. Dzięki Bogu, ale dlaczego mój jest, a jej nie. Okazuje się, że w międzyczasie skoczyła do sklepu i jak wyszła z zakupami, roweru już nie było. Był zapięty, nie myślcie sobie, ale zapinka rowerowa to nic dla doświadczonego złodzieja. Rower nie był cenny, ale to już trzeci! Nie ma rady, muszę sobie kupić rodwajlera, żeby mi pilnował mojego. Stanęło na tym, że kupiłam gruby łańcuch z kłódą, żeby trochę więcej czasu im to zajęło. Wracam do rozpakowywania. Najdłużej oczywiście zajmuje skręcanie krzeseł z Ikei. Przy tym trochę ponarzekaliśmy na Rumunów, że źle dziury nawiercili i nie da się wkręcić 2 śrub, przy okazji obrywa się Austryjakom na przejściu w Drassenhofen i Włochom za całokształt. Większość pudeł rozpakowana, część zostaje na potem, bo muszę a) najpierw umyć szafki zanim coś wsadzę, b) zastanowić się co gdzie ma iść. Lorena pojechała, pan od przeprowadzki pojechał, zostałam sama z tym majdanem. Lekko podekscytowana zabieram się za wiadro, ścierkę i płyn. Tak oto spędzam resztę soboty i część niedzieli. Nie udało się ulokować wszystkiego, ale większość. Moja pierwsza noc na nowym mieszkaniu....łóżko wygodne, przespałam całą bez budzenia się w środku nocy ze stresu. Uważam to za dobry znak. To kto pierwszy, żeby mnie odwiedzić?:)
Autor:
Lalaith
o
15:54
0
komentarze
Herbata
Z pewna doza podejrzliwosci patrzylam na znaczek przycupniety na dole ogromnego automatu do kawy mowiacy “herbata z cytryna”. Przyszly jednak chlodne dni i postanowilam zakupic ten plyn bogow. Wcisnelam guzik. Pobzyczalo, pomruczalo i mowi, ze gotowe. Wielkosc mikro, jak na espresso. Trudno, najwyzej zamowie druga. Sprobowalam. Bleeeeee Az mroze oczy, wykrzywiam sie na calego. To jest koszmarnie slodkie, lepkie, az zeby bola, gorzej niz u turkow. Mozna wyczuc tez nutke, dosc wyrazna jesli mam byc szczera E1387, czyli sztucznej cytrynki. Po lepkiej mazi pozostaje lekki posmak kawy w ustach. Pewnie dawno nikt nie puszczal programu herbata, wiec wszystko jest przesiakniete kawa. Wlalam w siebie ta lepka maz, nie bez obrzydzenia. Zauwazylam, ze na saturatorze jest regulacja ilosci cukru. Wykasowalam caly, bez cukru wogole, zapuszczam program na kolejny naparstek wyrobu herbatopodobnego. Chwila pomrukiwania i wyjmuje. Wyglada podobnie. Probuje. Bleeeeee. Znow to samo, lepka maz. Jak widac regulacja cukru jest tylko do kawy, no bo kto ostatecznie bierze herbate, niech sie cieszy ze wogole cos ma. Jedna mala poprawa – posmak kawy zostal przeplukany. Ide umyc zeby, bo dawka cukru byla zapewne wieksza niz w puszce coli.
Juz za 1,5 tygodnia przyjezdza maly czajniczek, ktory kupilam sobie specjalnie do pracy na herbatke. W szale zakupow nabylam tez zaparzaczke i herbate w lisciach. To dopiero bedzie uczta.:)
Autor:
Lalaith
o
15:54
0
komentarze
EFC - English Film Club
Nasza firma nie jest taka zla. Jak sie okazalo prowadzi klub filmowy i to prawie w godzinach pracy. Seanse odbywaja sie co jakis czas w przerwie na lunch przez godzine. Film podzielony jest na 2 czesci po jednej w dany dzien. Wyswietlane sa filmy w oryginalnej wersji jezykowej, czyli po angielsku. Mozna obejrzec w jednej z dwoch wersji – z napisami lub bez. A to wszystko po to aby szerzyc nauke angielskiego wsrod pracownikow.:) Male wyjasnienie: a) tu jest problem z angielskim nawet wsrod pracownikow banku, b) wszystkie filmy w telewizji i w kinie sa dubbingowane, wiec idea jak najbardziej ma sens. Ja tam ide w celach filmowo – towarzyskich, wiec sie zapisalam na wersje z napisami, a co mam sie meczyc, wystarczy, ze w rezydencji ogladalam po niemiecku bez napisow. Do calej sprawy podchodza na tyle powaznie, ze sie postarali i przyslali spis trudniejszych wyrazow, czy idiomow z tlumaczeniem na wloski, niemiecki i wyjasnienie po angielsku dla reszty swiata. Jednak problem z angielskim tez chyba sam pomyslodawca, bo tlumaczenia sa ciekawe. Np: he’s bearing up po niemiecku to aushalten – wytrzymac, po angielsku being brave. I co ma piernik do wiatraka? Z tego co mi sie wydaje, to wersja niemiecka jest chyba blizsza prawdy. Po wlosku to farsi corragio, ale nie rozumiem, wiec nie moge tego porownac, pewnie wyszloby jeszcze co innego.
Dzisiaj jest pierwszy seans. The browning version. Wydaje mi sie, ze czytalam ksiazke na podstawie ktorej to nakrecili, ale nie jestem pewna, przekonam sie na miejscu.
Autor:
Lalaith
o
15:51
0
komentarze
wtorek, 25 września 2007
Wenecja
Wiajcie moi mili! Juz mnie Kazik zaczal poganiac, ze cos dluga cisza w eterze. Cisza byla, bo bylam po czesci troche zajeta zalatwianiem roznych spraw, po czesci nic sie nie dzialo, a pozniej bylam na wycieczce w Wenecji.
W Wenecji bylam 3 dni od niedzieli do wtorku. Miasto jedyne w swoim rodzaju, zadne inne Wenecje polnocy, poludnia, wschodu czy zachodu nie sa ani troche podobne. Jedyny srodek transportu jest plywajacy – tramwaje wodne, czyli male promy, taksowki, czyli motorowki, gondole lub wplaw. Z ladu mozna zwiedzac Wenecje na piechote, ale koniecznie tylko i wylacznie z mapa, a i tak nie raz skonczy sie na uliczce bez wyjscia, tzn. z wyjsciem prosto do wody i trzeba sie wracac.Uliczki sa tak splatane, ze po 5 sekundach traci sie orientacje w terenie i tylko gdzieniegdzie namalowane na sicanach domow znaki pokazujace jeden z trzech glownych kierunkow ratuja z opresji. Na kazdym rogu spotyka sie grupke zatroskanych zblakanych turystow z rozpacza spogladajacych na mape i dookola siebie. Nikogo to nie ominie.
Glowne atrakcje i glowne ulice sa zalane morzem turystow, bez znaczenia czy to weekend, czy srodek tygodnia. Jesli jednak zboczy sie z glownej trasy, przejdzie w rejon nie opisywany w przewodniku, mozna troche odetchnac. Jednak lokalni mieszkancy gina w tlumie, wydaje sie jakby wogole ich nie bylo. Podobno to jeden z glownych problemow miasta. Wenecjanie topnieja w oczach, z ponad 100 tysiecy po wojnie, zostalo ich dzisiaj 60 tysiecy. To jest tez jeden z powodow, dla ktorych Wenecja wcale nie wydaje mi sie romantyczna. Wszystko nastawione jest na turystow. Dookola tylko sklepy z pamiatkami i knajpy. Nie ma zwyklych sklepow, kawiarenek, w ktorych siedzialyby wloskie babcie, nie ma ludzi rozmawiajacych ze osba na ulicy, jest jedna kolorowa masa z przewodnikiem i mapa w reku przemierzajaca ciagle te same trasy. Gondolierzy traktuja Cie jak zlo konieczne, a w gondoli znajdziesz predzej niemieckich turystow niz zakochana pare. Nie ma nastroju. Troche jak wystep indian w rezerwacie. Jesli jednak wyzbedziemy sie oczekiwan romantycznej atmosfery, miasto samo w sobie jest na prawde warte zobaczenia. Ladne samo w sobie. Waziutkie uliczki, mostki, kanaly, lodki. Jednak nie cukierkowe, zapewne po czesci za sprawa roznego stanu budynkow, czy braku kwiatkow w oknach.
Mialam bardzo zmienna pogode, w kilka minut blekitne niebo i prazace slonce przeistoczylo sie w burze z ulewnym deszczem i piorunami. Uliczki sa tak waskie, ze widac tylko skrawek nieba, wiec nie wiadomo co nadchodzi i to tez ma pewien urok. Nad ranem panuje mgla, brzegi nastepnej wyspy i stojacy na nich majestatyczny kosciol sa niewyrazne w szarej poswiacie, mistyczne. I znow wychodzi slonce i niebo jest bezchmurne.
Nie widzialam wszystkiego, nie da sie w tak krotkim czasie. Skupilam sie na paru najwazniejszych punktach programu, a reszte czasu chodzilam wszedzie dookola, czesto zbaczajac z glownych szlakow i krazac bez spogladania w mape, zeby poogladac to co nmie otacza, a nie tylko z nosem w przewodniku i w szalenczym tempie biegac od jednego zabytku do drugiego.
Wycieczka nie obyla sie bez ciekawostek, zdziwienia czy rozczarowan.
Zarezerwowalam sobie miejsce w hostelu, nie ukrywam, ze glownym czynnikiem decydujacym byla cena. Znalazlam miejsce za 30 euro (wyjatkowo tanio, szczegolnie dla jednej osoby) na wysepce Giudecca z widokiem na plac sw. Marka i cala poludniowa czesc Wenecji. Jak sie okazalo cala obsluga hostelu to mlodzi Polacy, wiec szybko przeszlismy na ojczysty jezyk. Miejsce jak na hostel dosc sympatyczne, jedyny minus to godziny wykwaterowania – do 8 rano, bo potem zamykaja. Dziwne, ale jako ze nie mialam wieczornego zycia rozrywkowego, to sie dostosowalam.
Wszedzie poruszalam sie tramwajem wodnym – najlepszy srodek lokomocji i byla to jedna z moich glownych atrakcji. Gdy prulam przez fale u wejscia do portu, czulam, ze brakuje mi morza. Poplynelabym w rejs, ale nawet taka mikro namiastka sprawiala ogromna przyjemnosc. Bilet jednorazowy kosztuje 6 euro, ale nie ma co sie zalamywac, 3 dniowy juz tylko 30 euro, a tak na prawde to 22 dla mlodziezy. Wenecjanie chca byc wiecznie mlodzi, slowo mlodziez jest niezwykle szerokie i obejmuje ludzi do 29 roku zycia, wiec radze sie pospieszyc, jesli chcecie zalapac sie na znizki. Znizkowy byl tez bilet wstepu do palacu Dozow. Grunt to byc mlodym.:)
Przyszla pora na posilek. Jedno z kryteriow to znow cena, bo 50 euro za jeden obiad to troche za duzo. Tu wskazowka: restauracje sa najdrozsze, tansze sa trattorie i osterie. Istnieje tez cos takiego jak menu turystyczne (wynalazek Wenecji), czyli obiad z ograniczonym wyborem za okolo 17 euro. Skoro jestem nad morzem, uparlam sie zeby zjesc rybe. Znalazlam mila trattorie nad kanalem, tuz przed godzina szczytu, wiec nie musialam miec rezerwacji. W menu turystycznym z ryb wystepuje losos – nie dokladnie o taka rybe mi chodzilo i costam..fish. Menu bylo po wlosku, angielsku, niemiecku i francusku. W zadnym nie zrozumialam co to za ryba, ale ryba to ryba. Zamowilam. Pierwsze danie w porzadku – gnocchi, a na drugie laduje przede mna ryba. Tzn. nie do konca. Raczej ryby to nie przypomina. W bardzo ciemnym sosie plywaja kawalki czegos, co po dokladniejszych ogledzinach okazalo sie rodzajem owocow morza. Ups. Nie jestem fanka owocow morza. Pierwsza dobra wiadomosc – nie jest surowe, druga – przypomina troche kalmary, ktore jeszcze jadam, trzecia zla wiadomosc – nie smakuje nadzwyczajnie. Jako dobrze wychowana dziewczynka z pomoca pieczywa, salatki i wody przelknelam caly obiad. Wiecej tego nie zamowie. Cuttlefish alla veneziana. Przynajmniej nawiazalam kontakt z para szwajcarow siedzacych obok mnie, ktorzy nie omieszkali skomentowac mojej miny gdy podano mi moja rybke.:)
Podrozujac po Wloszech koleja nie nalezy planowac przesiadek. Jedyne co nalezy zaplanowac to 100% czasowa rezerwe na nieprzewidziane wypadki, a raczej przewidziane opoznienia. Podroz powrotna z Wenecji nie nalezala do najprzyjemniejszych. Przyszlam na dworzec znacznie wczesniej i zobaczylam, ze z peronu wlasnie odjezdza poprzedni pociag do Mediolanu z 20 minutowym opoznieniem. Zapytalam sie konduktorki czy moge wsiasc w niego zamiast czekac na moj. Przytaknela, wiec szczesliwa, ze bede 40 minut wczesniej wsiadlam. Jechal powoli, czasem przystawal, a na najblizszej stacji stanal na godzine. Dogonil nas moj pociag, tez z opoznieniem. Nie wiem ktory ostatecznie byl pierwszy, ale moj zamiast 3 godzin jechal 5,5, wiec w domu bylam przed 1 w nocy. Z radoscia rzucilam sie na lozko.
Autor:
Lalaith
o
21:38
0
komentarze
Moje mieszkanko
Parę wizyt, dziwaczne pomysły ludzi na urządzenie czterech kątów, ale mogę powiedzieć, że odniosłam sukces. Znalazłam. Jeszcze umowa między bankiem a właścicielem nie została sfinalizowana, ale już się umówili, co do ceny, wiec uważam mieszkanko za moje.:) Jestem szczęśliwa. Jest cudowne. Mieszkanko z różowymi poduszkami, słodkie jak cukierek, tylko księcia z bajki brakuje.:) Oczywiście znajdzie się parę mankamentów, ale ogólnie można powiedzieć, że dobrze mi się trafiło.
Moja mansarda jest w Monzie pod Mediolanem, w ślicznym miasteczku z ogromnym parkiem. Dojazd do pracy pociągiem i metrem, w sumie koło godziny. Znajduje się na starówce, w dużej kamienicy, na ostatnim piętrze pod spadzistym dachem. Ma pokój z aneksem kuchennym, sypialnię, łazienkę i mały tarasik w dachu. Jest ciche i słoneczne. Całkowicie umeblowane. Z ciekawostek - właściciele (prowadza firmę realizującą projekty inżynierii lądowej) zamontowali okna w dachu z żaluzjami na pilota i czujnikiem deszczu.:) Pomalowane jest całe na biało, są dwie małe białe kanapy z różowymi poduszkami – fuj, wymienię na zielone. Kuchnia bardzo podobna do mojej. Mankament – nie ma piekarnika, więc nie będzie babeczek, pierniczków itp.:( Jest za to mikrofala. Na środku stoi ogromny szklany stół. Jak na mój gust trochę za duży do tego pomieszczenia, ale trudno, mam nadzieję, że nie będę asie bardzo obijać. Jest trochę mało miejsca na wieszaki z ubraniami, więc dorobią mi szafę, gdy ich pracownik skończy inną robotę. Wyjście na tarasik jest i z pokoju głównego i z sypialni, można się ganiać w kółko. Z ważnych urządzeń jest też klima. Ogólne wrażenie – przytulne, choć nie ma kolorów, a wiecie, co to dla mnie znaczy.:)
Gdy oglądałam je pierwszy raz oprowadzała mnie właścicielka. Są to raczej ludzie zamożni, mają całą kamienicę w dość drogiej Monzie, w której mieszkają, mają swoje biuro, a resztę wynajmują na biura i mieszkania. Moja szefowa stwierdziła, żebym się zakręciła, czy nie maja przypadkiem syna na wydaniu. Tego nie wiem, ale pierwszy krok niezbędny przed ożenkiem z Włochem już uczyniłam – poznałam ewentualną przyszłą teściową:)
Autor:
Lalaith
o
21:09
0
komentarze
sobota, 8 września 2007
Pierwsze mieszkanie
W piątek poszłam oglądać pierwsze mieszkanie. 58m2, dwa pokoje, do tego z garażem, co się tu nie zdarza. Już się napaliłam. Z drżącym sercem pojechałam do Monzy. Pan pośrednik wprowadza mnie do mieszkania. Tzn. najpierw próbował włamać się do dwóch innych, ale w końcu poszedł po rozum do głowy, zadzwonił gdzie trzeba i dowiedział się które drzwi są właściwe (żadne nie miały numeru). Dobrze, że była 16 i ludzie jeszcze nie wrócili z pracy, bo moglibyśmy nieźle oberwać. W końcu sukces, weszliśmy. Całkiem spora kuchnia. Trochę nietypowa, bo ma ogromny stół i zamiast szafek wiszących są otwarte półki kwadratowe, ale ok. Jak zwykle wszystko białe. Wtrącę wiadomości z designu mediolańskiego - wszystko na biało, a w szczególności meble. Dla mnie to trochę szpitalne, ale minimalizm, laboratoria i te sprawy są teraz modne. Wracając do mieszkania. W przedpokoju klima, fajnie. Łazienka nawet całkiem niezła. Podobają mi się dwa duże motywy lawendy z kafelków. Następnie sypialnia. Duże łóżko, a naprzeciwległa ściana cała zabudowana oczywiście na biało. Dobrze, mamy kuchnię, sypialnię i łazienkę, w sumie na oko minimalnie mniejsze niż moje mieszkanie, szacuję na 37m2. I co dalej, przepraszam? A gdzie salon i kanapa, na którą mogę się rzucić po pracy? No i gdzie te pozostałe 20 m2? Pan pełen entuzjazmu mówi, że do mieszkania należy też garaż i piwnica. Rewelacja. Przepraszam, czy w garażu na moim miejscu postojowym mam sobie postawić kanapę? Zazwyczaj trochę ciemno i śmierdzi. Nie sprawdzałam, nie chciałam zobaczyć garażu i piwnicy. Moje podekscytowanie natychmiast się ulotniło. Kuchnia i sypialnia to raczej nie to, czego szukam. Jednak cały czas mnie męczyła kwestia metrarzu. Po powrocie do domu odpaliłam internet i zaczęłam się przyglądać ogłoszeniom pod tym właśnie kątem. Znalazłam w końcu jedno z planem mieszkania i narysowanymi wymiarami. Otóż jak podają 60m2, to wlicza się w to zarówno tarasy, balkony, jak i wymiar ścian zewnętrznych. Z mojego doświadczenia już wiem, że garaż i piwnicę też. Zatem rozpatrując mieszkanie 60m2 należy odjąć 15m2 na taras, 6m2 na garaż, 4m2 na piwnicę i jeśli są grube mury to kolejne około 6m2, zostaje? 29m2. Ściany wewnętrzne zajmują powierzchnię 3m2, łazienka 4m2, przedpokój 2m2. Mieszkanie 60 m2 okazuje się salonem połączonym z kuchnią 13m2 i sypialnią 7m2. Chyba zacznę szukać loftu 120m2, to może uda mi się wygospodarować powierzchni mieszkalnej na moje skromne potrzeby 40m2.:)
Autor:
Lalaith
o
09:48
0
komentarze
środa, 5 września 2007
Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej
Byłam w domu. Było wspaniale. Tylko 3 dni, zleciało w mgnieniu oka, ale pozostawia ślad na długo.:) Cudownie jest znaleźć się w znajomym otoczeniu, wśród rodziny i przyjaciół. Niby takie oklepane, ale to na prawdę sprawia ogromna przyjemność. Najprostsze rzeczy urastają do wielkiej rangi, jak np. znane sklepy. Wiadomo, do którego wejść, po co i gdzie się udać, żeby coś załatwić. Nawet pogoda znajoma – 14 stopni i przelotne deszcze. Możecie nie wierzyć, ale sprawiło mi przyjemność chodzenie w jeansach i bluzie. Tu jeszcze będę musiała na to poczekać. Oczywiście nie można zapomnieć o obiadkach mamy…..:)….. zupa z kurek, bitki, fasolka i ziemniaki.:) Mniam. Nawet za ziemniakami można tęsknić. Tu spróbowałam raz. Były obrzydliwe. Niedosolone i zupełnie zimne. Paskudztwo. W porządnej knajpie zapewne dostanę odpowiednio zrobione, ale widać, że nie jest to ich warzywo.
Wydawało mi się, że posiedzę sobie spokojnie, pogadam z rodzicami, może pójdę do kina i będę ogólnie napawać się atmosferą domu. Nic z tego. Okazało się, że mam tyle do załatwienia, że ciągle byłam w biegu i do kina nie zajrzałam. Może następnym razem. Swoją drogą, jak wam wpadnie w ręce fajny film na DVD, np. z gazety, to ja z chęcią pożyczę. Raz tu w kiosku natrafiłam na wyprzedaż starych filmów. Wyobraźcie sobie, że nawet niektóre amerykańskie filmy na DVD są jedynie z włoskim dubbingiem, bez wersji oryginalnej, czy napisów po angielsku. Trzeba za każdym razem sprawdzać. Ciekawa jestem, czy w wypożyczalni też tak będzie.
Byłam z Kazikami u Gradków i widziałam maleństwo. Pocieszny aniołek, choć Gradek próbuje wmówić, że daje im w kość. Zdradzę, że dopytywali się, czy napiszę o spotkaniu. Jak widać, każdy ma w sobie coś z gwiazdy i chciałby wystąpić choćby w drugoplanowej roli w szmatławej mydlanej operze klasy B, czyli w moim blogu.:)) Pozdrawiam całą piątkę.:)
Pozwoliłam sobie na odrobinę luksusu i byłam na koniach w niedzielę.:) Pełen galop przez Puszczę Kampinoską, dwie sarny po drodze, jeden orzeł, słońce i świeże powietrze lasu to to, co tygryski lubią najbardziej.:)
Takie mikro wakacje. Będę jeszcze długo wspominać.
Autor:
Lalaith
o
23:54
2
komentarze
poniedziałek, 3 września 2007
Tutti nudi
Natknęłam się tu na taki program telewizyjny, że szczęka mi opadła i oglądałam dosłownie z otwarta gębą. Na kanale All Music (lepsze niż MTV) leciała całkiem niezła muzyka do 23.30. Potem włączył się program Tutti Nudi. Wyskakuje gość, skacze do muzyki jak pajac, kompletnie bez wyczucia rytmu, czy jakiejkolwiek choreografii, amatorszczyzna na całego jak z domowej kamery video i wyobraźcie sobie, że w tych podskokach zaczyna się rozbierać. On dalej skacze rozbierając się w tle, a po lewej stronie pokazuje się też on w większej wersji, częściowo ubrany i zaczyna opowiadać o sobie i o dziewczynach. Rozebrał się i dalej skacze jak palant całkiem goły, tyle, że telewizja w wiadomych miejscach robi kwadraciki. Po nim sytuacja się powtarza, tym razem z babką. Ta mniej skacze, bardziej się wygina i też odstawia amatorski streaptease. I tak po kolei na przemian facet i babka, co jedno to większy agent. Jest babka koło 50 z lekko sflaczałym ciałkiem, dość młody facet z trzęsącym się brzuszkiem, stary żigolo, parę niezłych lasek ruszających się jak kołki i paru niezłych gości z kompletnym brakiem wyczucia rytmu, niemających pojęcia jak właściwie seksownie się rozebrać. Jeden gość wyskoczył w spódnicy i nawet próbował założyć na siebie biustonosz. Po tym, co mówił nie mogłam dojść do tego czy jest odmiennej orientacji czy też tylko jaja sobie robi. Połowa ma problem ze skarpetkami, bo niby jak je seksownie zdjąć, wiec część facetów zostaje tylko w skarpetkach. Gacie zaczepiają się babkom o botki i obcasy, jeden gość się wywalił. Ogólnie nie wiadomo śmiać się czy płakać. A do tego autoprezentacja - una ragazza simpatica poszukuje jakiegoś tam ragazzo (ragazza – dziewczyna, ragazzo – chłopak). 50-latka mówi, że niby starsza, ale lubi się zabawić. Inny gość zdejmując gacie zapiera się, że jest praktykującym katolikiem, a kolejna panna szuka męża. Życzę powodzenia. Ciężko w to uwierzyć. Pół godziny oglądałam z otwartymi ustami. A to wszystko w podobno katolickim kraju.
Autor:
Lalaith
o
21:50
0
komentarze
środa, 29 sierpnia 2007
Nowe znajomości
Jest coraz lepiej, pozytywne myślenie wraca. Parę spraw w pracy udało się przewalczyć, przestało padać, wyszło słońce (znów jest pod 30 stopni), coraz więcej ludzi na ulicy i sklepy zaczynają się otwierać. Zupełnie jakby wiosna przyszła.:)
Zaczynam poznawać ludzi. Osobiście przed przyjazdem nie znałam żadnego Włocha, wiec popytałam się wśród znajomych i ktoś kogoś zawsze zna. W ten sposób dostałam kontakt do Demetrio. Nic o nim nie wiem, nie znam, nigdy na oczy nie widziałam ani on mnie. Może być kompletny niewypał, ale nie mam innego wyjścia, do odważnych świat należy. Wysłałam maila. Odpowiedział. Umówiliśmy się. Spotkaliśmy się w knajpie na happy hour z dwójką jego znajomych. Asekurant. Ja musiałam iść sama, najwyżej zjedzą mnie żywcem. Dostałam adres, spoglądam na mapę – na drugim końcu miasta. On chce mnie sprawdzić, czy co? Opracowałam plan dojazdu – piechotą, metrem, piechotą, autobusem i piechotą. Szacowany czas – nie mam pojęcia. Wyszłam za 45 minut umówiona godzina. Pada. Temperatura odczuwalna jakieś 35 stopni, mokro, duszno, parno. Idealna pogoda w takim momencie. Zanim doszłam do metra przestało padać, ale temperatura nie spadła. W metrze okazało się być jeszcze gorzej, odczuwalna koło 40 stopni. Natychmiast robię się mokra na każdym centymetrze ciała. W żadnym publicznym środku transportu nie ma klimy, w autobusie też nie. Dotarłam na miejsce w 47 minut – jestem genialna.:) Tyle, że wyglądam jak niewyżęta ścierka do podłogi. Na pewno zrobię cudowne pierwsze wrażenie.
Okazało się, ze nie dość, że moi nieznajomi nie zjedli mnie żywcem, to trafiłam na naprawdę ekstra gości. Gadaliśmy o.... o czym my nie gadaliśmy.... było o książkach, o nartach i górach, o Mediolanie tym dziś i z czasów cesarskich, o pogodzie, o kobietach, o zorzach polarnych i Indiach, o jedzeniu, samochodach i dyskotekach, o programach studenckich, o pracy, religii...już nie wiem o czym jeszcze. Spędziłam cudowny wieczór popijając zimne drinki i napełniając moja dusze i głowę nowymi wrażeniami. Oczywiście powtórzymy to jak najszybciej. Chyba zaczynam mieć naprawdę fajnych nowych znajomych. Życie jest piękne.:)
Co do klimy w metrze, a ściślej jej braku, dowiedziałam się dzisiaj, że popsuła się dwa lata temu. Mimo protestów mieszkańców, do dziś nie udało się naprawić.:)
Autor:
Lalaith
o
19:37
0
komentarze
niedziela, 26 sierpnia 2007
Pavia
Skoro już tu jestem, trzeba trochę pozwiedzać. Pierwsza wycieczka była do Como - jezioro z willami na zboczach gór schodzących do wody - zdjęcia po lewej. W tą sobotę pojechałam do Pavii. Miasto dość przyjemne, parę kościołów, stary ratusz, most nad Padem z kapliczką na środku, mało ciekawe resztki zamku. Sami się przekonajcie oglądając zdjęcia. Oczywiście wstąpiłam na uniwersytet i tam padła mi bateria w aparacie, zatem resztę będziecie musieli sobie wyobrazić na podstawie moich opowiadań i co gorsza od tego momentu zaczęły się ciekawsze rzeczy. Na początek uniwersytet. Budynek główny składa się z trzech kwadratowych dwupiętrowych części, każda z dziedzińcem, wokół którego biegnie korytarz i wejścia do auli, sal, biblioteki, czy rektoratu. Co najciekawsze nad dziedzińcami nie ma dachu, więc korytarze i wejścia do sal są na świeżym powietrzu.:)
Drugi krok - Certosa di Pavia, czyli klasztor 8 km od Pavii. Wsiadłam w pociąg i pojechałam. Wysiadam na stacji praktycznie w polu, 4 domy i fabryka. W przewodniku napisali, że trzeba 1 km przejść na piechotę, tylko w którym kierunku? Żadnych ludzi, żadnych znaków, dobrze, że klasztor widać ze stacji, więc wiadomo gdzie cel. Obeszłam ogromny mur dookoła idąc w słońcu (jest 13.00) po drodze bez pobocza. Kierowcy przyglądają mi się z zaciekawieniem. Chyba nikt tu nie podróżuje pociągiem i na piechotę. Znalazłam wejście. Zwiedzanie było z przewodnikiem, oczywiście wyłącznie w języku włoskim. Tym nie mniej poza typowymi freskami, nagrobkami sławnych Włochów, terakotą chyba z XV wieku (mój włoski jest słaby) itp. pokazywał parę ciekawostek - kraty odgradzające nawę główną od ołtarza z XVII wieku, tajna szafa na komrze i ornaty, mały krużganek z ogródkiem w stylu francuskim z rabatkami kwiatowymi i kranikami w ścianie, żeby mnisi mogli się napić przechodząc, czy zakrystia ze stołami i mównicą, z której odmawia się modlitwę przed jedzeniem, a na którą wchodzi się przez ukryte wejście w jednym z siedzeń. Następnie zaprowadził nas na boisko piłkarskie mnichów, czyli wielki krużganek, wokół którego z każdej strony znajdują się cele mnichów, a który jest w istocie wielkim placem z krótko przystrzyżoną trawą i naprawdę brakuje tylko bramek. Mogliśmy też wejść do celi mnicha. Może ja pochodzę z biednego kraju, ale celą bym tego nie nazwała. Na "celę" składa się przedpokój i dwa - muszę przyznać - niewielkie pokoiki, jeden z nich z kominkiem. Do tego podcienia na dole i balkon na górze, ogródek około 70 m2 z kominkiem, czymś na kształt łazienki pod gołym niebem, ławką i co sobie tam mnich posadzi. Nie powiem, całkiem niezły apartamencik. Do tego nie gotuje, bo przynoszą posiłki stukając w okienko, tak że można podać jedzenie bez konieczności oglądania kelnera jak się nie ma na to ochoty. Z balkonu zapewne widać klasztorne winnice, które są za murem ogródka. Tylko pogadać nie ma z kim, a tak poza tym to słodkie życie.:)
Godzina 15.00, cały czas żar się leje z nieba, ale ja wracam, bo o 16 powinnam mieć pociąg. Powinnam, ale nie sprawdziłam dokładnie i w sierpniu go nie ma. Przeklęty sierpień, następny o 18. Mam 2,5 godziny na zadupiu. Stwierdziłam, że się przejdę. Poszłam wąską ulicą prawie bez ruchu, która okazała się groblą wśród pól ryżu. No tak, przecież na geografii było, że w dolinie Padu są jedyne pola ryżowe w Europie. Zielsko jak każde inne, z tą tylko różnicą, że stąd jest ta masa komarów i meszek w okolicy, w tym w Mediolanie. Wycieczka całkiem niezła, ale bez skrawka cienia i zaczęłam to odczuwać. Wróciłam na stację godzinę przed odjazdem, żeby zejść w końcu z tego słońca, a tam też niezłe wrażenia. Adrenalina na maksa, lepsze niż kolejka górska w wesołym miasteczku. Polecam tą szczególną stację na zadupiu, która ma parę charakterystycznych cech:
- po pierwsze jest tak mała, że rzadko który pociąg się zatrzymuje,
- po drugie jest to dość uczęszczana trasa z Mediolanu, po której jeżdżą pośpiechy, IC i inne,
- po trzecie jest na zakręcie,
- po czwarte pociągi przelatujące wcale nie zwalniają, więc tory są nieźle wyprofilowane,
- po piąte pociąg mając do wyboru 3 tory przejeżdża zazwyczaj po tym tuż koło peronu,
- po szóste jak wspomniałam stacja jest mała, więc i peron nie za duży.
A tak wygląda adrenalina:
1. Włącza się dzwonek, który wyje jak w szkole na przerwę, tyle że nieprzerwanie.
2. Przez megafon pan kilkakrotnie ostrzega, że jedzie pociąg i będzie przejeżdżał koło peronu 1.
3. Z daleka widać pociąg, który jedzie prosto na stację.
4. On nie jedzie, tylko pędzi.
5. Widząc to samoczynnie przyklejam się do ściany stacji, która jest 3 metry od krawędzi peronu!
6. Serce podchodzi mi do gardła jak widzę czoło pędzącego pociągu tuż przede mną.
7. Uderzenie fali huku i pędu powietrza. Pociąg wygina się na skręcających torach.
8. Powietrze i huk trudne do wytrzymania, odwracam głowę z wiatrem, aby trochę mniej tego czuć.
9. Przejechał ostatni wagon.
10. Puszczam się ściany, której się podświadomie trzymałam.
11. Chłonę.
12. Specjalnie zostaję na peronie jak jedzie kolejny i zabawa rozpoczyna się od początku. Chyba mam za mało adrenaliny w życiu.:) Normalnie czad.
W domu o 20 okazało się, że rzeczywiście miałam za dużo słońca w ciągu dnia. Jest mi niedobrze, łeb pęka. Wzięłam prysznic, pigułkę na ból głowy i położyłam się do łóżka bez obiadu, bo nie mogę patrzeć na jedzenie. Na szczęście po godzinie obudziłam się i było w miarę w porządku.
Autor:
Lalaith
o
20:46
0
komentarze
Gdzie mam mieszkać?
Zdecydowałam się, że chcę mieszkać nie w Mediolanie, ale w Monzie, ślicznym małym miasteczku pod Mediolanem. Wprawdzie będę musiała dojeżdżać do pracy, ale za to stare miasto z kamiennymi uliczkami bez ruchu samochodowego, ogromny park do jazdy na rowerze i ogólny spokój (no może poza momentami treningów Formuły 1 na torze, który też tu jest:) ) rekompensują tą małą niedogodność. Będzie podobnie, jakbym dojeżdżała z Komorowa, więc nie powinno być źle. Znalazłam nawet na necie całkiem niezłe mieszkanko na wynajem i chciałabym je zobaczyć jak już otworzą agencję pośrednictwa we wrześniu (przypominam, że tu w sierpniu wszystko jest zamknięte). Mieszkanko jest na starówce, w samym centrum, na tyłach katedry. Piękna okolica, niedaleko do stacji kolejowej, wymarzona lokalizacja. Prawie. Jest jedno czego się obawiam. Żeby wam przybliżyć moje obawy opowiem historię z Gdańska. Swego czasu Iza udostępniła mi mieszkanie rodzinne w Gdańsku na 1,5 miesiąca, za co jestem jej niezwykle wdzięczna. Wszystko było w porządku, zakwaterowałam się, zadomowiłam i poszłam spać. W środku nocy zrywam się na równe nogi. Huk koszmarny, serce mi wali, nie wiem co się dzieje. Dotarło do mnie. Dzwony kościelne. Nie biją, walą na całego. Wymacałam po omacku zegarek - 6 rano w zimie, więc kompletnie ciemno. Przeczekałam, serce się uspokoiło. Następnego dnia to samo, zrywam się, a serce wali w klatce. Po paru dniach, aby nie paść na zawał serca moje ciało się dostosowało i budziłam się regularnie o 5.55, można by zegarek ustawiać i czekałam na moje dzwony. 85 razy biły, liczyłam, bo tak długich jeszcze nie spotkałam. W weekend udawało mi się z powrotem zasnąć, ale w tygodniu leżałam przez 0,5 godziny do 6.30, o której powinnam wstać do pracy. Nie chcę tego powtarzać, na pewno nie przez 2 lata. I to właśnie mnie martwi - to mieszkanko w Monzie jest na tyłach katedry. O której zaczynają tu dzwonić? Muszę posłuchać w mieszkaniu zanim się zdecyduję. Nie będzie to takie trudne, bo w niedzielę dzwonią tu co godzinę.:) Tylko jest jeszcze jeden problem. To są Włochy, tu WSZĘDZIE są kościoły.
Autor:
Lalaith
o
20:14
0
komentarze
środa, 22 sierpnia 2007
Promocje w Billi
Bardzo mi się podobają tutejsze promocje w sklepach, myślę, że u nas też powinni takie wprowadzić.:) Wczoraj byłam w Billi (lokalna nazwa Standa), gdzie zazwyczaj robię zakupy. Kobieta przy kasie nabija moje artykuły na czytnik jednocześnie wyginając się, żeby prowadzić konwersację z drugą kasjerką za jej plecami. Ja pakuję wszystko co już nabiła na kasę. Na koniec sięgam po torebkę, żeby wyjąć portfel, a przede mną ląduje wyciągnięta ręka z rachunkiem i 50 centami. Ja patrzę się tępo, a kasjerka zniecierpliwiona próbuje mi wcisnąć rachunek z monetą mówiąc, że to reszta. Ja jej, że przecież jeszcze nic jej nie dałam. Ona coraz bardziej zniecierpliwiona zwraca się do kolesia, który stał za mną o co mi chodzi. On wzrusza ramionami, bo oczywiście żadne z nich nie mówi po angielsku. Ja jej, że to nie moje, a ta już na pograniczu wkurzenia mówi, żebym zabrała w końcu tą resztę, poszła sobie i nie zawracała jej głowy. To co miałam zrobić, kłócić się? Niech jej będzie. Zabrałam zakupy, resztę i wyszłam. Zawsze to 10 euro więcej w kieszeni. Ja naprawdę próbowałam zapłacić. Nie ukrywam, że ja też myślami byłam gdzie indziej, stąd nie do końca wiedziałam co się stało. Po pewnym czasie dotarło do mnie co ona zrobiła. Kobieta przede mną płaciła banknotem 10 euro, kasjerka zajęta plotkowaniem wydała jej resztę, ale zapomniała schować banknotu do kasy, który cały czas leżał na kontuarze. Po nabiciu moich rzeczy myślała, że to ode mnie. I tym sposobem zarobiłam robiąc zakupy.:) Tylko jak ja się teraz tam pokarzę?
Autor:
Lalaith
o
19:24
1 komentarze
poniedziałek, 20 sierpnia 2007
Pranie i prasowanie
Wyjeżdżając zabrałam ze sobą tylko jedną walizkę. Przy temperaturach powyżej 30 stopni w szybkim tempie zostałam zmuszona do zrobienia prania. Apartament nie ma na wyposażeniu pralki, ale rezydencja jak każdy szanujący się hotel dysponuje usługą pralni na zamówienie. Koszula 6 euro (mam ze 4), samo prasowanie koszuli 5 euro, sukienka 15 euro (mam dwie), piżama 8,50, majtki i skarpetki po 2euro sztuka.:) Tym sposobem jedno pranie wyniosłoby pewnie koło 150 euro.:) Chyba jednak nie skorzystam, wolę być brudna. No dobrze. Jakie mam alternatywy? Niektórzy jak podsłuchałam w windzie zabierają pranie do domu na weekend. Zupełnie jak za studenckich czasów. Tyle, że ja w domu będę za miesiąc, a w międzyczasie muszę coś na siebie założyć. Druga opcja - pranie ręczne. Ostatecznie jest duża wanna. Kupiłam proszek, namoczyłam rzeczy. Wracam po 5 minutach. W wannie sucho. Korek okazał się być ozdobny. Rozpoczęłam zabawę w kotka i myszkę - wodę nalewać szybciej niż wycieka z odpowiednio uzupełnianym proszkiem. Nie polecam, straszna męczarnia. Po jakimś czasie stwierdziłam, że ubrania zapewne pozbyły się już nieprzyjemnego zapachu, bo czystymi bym ich nie nazwała. Porozwieszałam gdzie się dało. Oczywiście nie wyschły do rana, pokój wyglądał jak po przejściu huraganu, więc wychodząc do pracy wywiesiłam tabliczkę "nie przeszkadzać", żeby sprzątaczka nie dokonała totalnej destrukcji.
Następny krok - prasowanie. I tu się zdziwiłam. Udało mi się podłączyć ładowarkę do telefonu i zasilacz do kompa, ale wtyczka od żelazka mimo zapierania się, wbijania, wciskania i ogólnego wyciskania potów nie wchodzi! Cholera. Fakt, że gniazdka wyglądają inaczej. Wybrałam się do sklepu elektrycznego po przejściówkę. Na migi stwierdzili, że nie mają przejściówki z polskich wtyczek na włoskie, tylko w drugą stronę. Poprosiłam rodziców, żeby przysłali z Polski. Idzie już ponad 2 tygodnie, pewnie nigdy nie dojdzie. Zrozpaczona wyliczam, że porządnych rzeczy mam już tylko na 2 dni. Muszę coś zrobić! No niech im będzie, kupię nowe żelazko, włoskie. Znalazłam sklep, wzięłam Moulinex'a. Wtyczka na oko wygląda podobnie, ale pewnie ma minimalnie inny rozstaw. Przychodzę do apartamentu. Zapieram się, wbijam, wciskam i nic! Nie wchodzi! Wtyczka nie jest na oko taka sama, tylko identyczna! Nie, no sorry, ale dlaczego żelazko kupione we Włoszech nie wchodzi do włoskiego gniazdka? Poszłam na recepcję, a moja ulubiona Kubanka wyjaśnia, że we Włoszech używa się przejściówek między wtyczką a gniazdkiem. Wyobrażacie to sobie? Idę kupić włoską przejściówkę do włoskich wtyczek i włoskich gniazdek. Istna paranoja.
Autor:
Lalaith
o
18:11
0
komentarze
niedziela, 19 sierpnia 2007
Ghost town
Sierpień jest wyjątkowym miesiącem we Włoszech, a to za sprawą ogólnonarodowych wakacji. Szczególnie w tygodniu , w którym przypada 15 sierpnia nie ma nikogo. A jak mówię nikogo, to znaczy nikogo. Wszystko się zamyka - sklepy, biura, nawet dentyści wyjeżdżają, więc radzę ból zęba zaplanować na inny czas. W piątek w biurze oprócz mnie była jeszcze jedna austryjaczka. Nie ma to jak napływowi pracocholicy. Na lunch przestałam wychodzić, bo i tak ze świecą szukać otwartej knajpy, przyniosłam sobie kanapkę i wyszłam już po 15. A co, przecież nie będę jak ten kretyn tkwić w pustym biurze.
Ulice wyglądają dość dziwnie. Sklepy mają pospuszczane zewnętrzne rolety, każda pomazana graffiti i przyklejoną małą karteczkę informującą, że są zamknięci od 8 do 24 sierpnia. Buona vacanzie! Zależy jak dla kogo. Ruch zamarł. Nie ma samochodów, nie ma skuterów, nie ma ludzi. W przewodniku przeczytałam, że populacja Mediolanu w tym czasie spada z 1,4 miliona do 300 tys. Jestem skłonna uwierzyć. Nieliczne grupki ludzi, to zazwyczaj turyści. Tak wygląda patrząc w obydwie strony jedna z większych ulic w centrum, w godzinach szczytu - piątek 18.00.
Autor:
Lalaith
o
14:23
0
komentarze

