Zabawy czas zaczac.:)
Nadszedl czas, zeby sie troche rozerwac. Trzeba korzystac z zycia poki sie da, jest sie mlodym, ma sie czas i nie ma dzieci placzacych (prawda Gradek:)). Przyszedl do mnie w pracy Siegmund i mowi, ze moze bysmy cos zrobili razem w weekend. Ja jak najbardziej jestem za, zawsze lepiej spedzic czas w milym towarzystwie, tyle ze weekendy mam napakowane na miesiac w przod, wiec moze w tygodniu, po pracy. Przeglad imprez na miescie ujawnia pozycje od muzyki gospel w kosciele, przez malo ambitny film po angielsku Hairspray, po aperitiva polaczone z wystawa mlodego artysty od siedmiu bolesci. Z tego wszystkiego najlepiej wyglada wlasnie trwajacy festiwal jazzowy. Ja sie na jazzie wogole nie znam, wiec nie udaje eksperta. W odpowiadajacym nam terminie gra Brian Auger. Ktos zna? A moze nie powinnam sie wychylac z takim pytaniem?:) Moc internetu jest jednak wielka i przesluchalam fragmenty paru utworow. Eeee, da sie wytrzymac.:) Nawet czasem niezle. Dobra jest, moze byc koncert jazzowy (tata bylby ze mnie dumny:)). Siegmund kupil bilety. A to wszystko nie odchodzac od biurka. Ta technika caly czas mnie zadziwia, jak ulatwia zycie.
Przed koncertem wpadniemy jeszcze na aperitivo, czyli slynnego i bardzo popularnego tu drinka z przekaskami. Od 19 do 21.30 caly Mediolan pije i to jak sie okazalo w kazdym mozliwym miejscu, nawet w piekarni.:) Poszlismy do najlepszej w Mediolanie piekarni Bread and Breakfast – uwielbiam ta nazwe, gdzie wypilismy lampke bialego wina przekasajac malymi wypiekanymi cudami. Pychota, mowie wam. Gladko przenieslismy sie na druga strone deptaku do baru na druga lampke. Nasza podroz barowa pewnie trwalaby dalej, ale zblizal sie czas koncertu, wiec trzeba bylo sie zbierac. Droga okazala sie znacznie dluzsza niz sie spodziewalismy, bo musielismy okrazyc ogromny plac budowy, po to zeby znalezc sie w dzielnicy czerwonych latarni i nastepnie znow w troche lepszej czesci. Nieprzewidziane przeszkody spowodowaly, ze czas naglil, wiec wyszedl z tego marszobieg, co nie przeszkadzalo zapamietac migajace w przelocie ciekawe miejsca na drinka po koncercie.:) To nic, ze mamy juz 10 minut spoznienia, przeciez to sa Wlochy, niemozliwe, zeby zaczeli o czasie. I faktycznie wpadamy 15 po, akurat na wejscie artysty na scene. Perfect timing. Z tym tylko malym problemem, ze jestem kompletnie zziajana, mokra i ledwie lapie oddech. Ale co tam, u mnie to norma.
Koncert bardzo przyjemny, muzyka dobra, fajnie oglada sie basiste grajacego calym soba, dobre naglosnienie i do tego butelka wina. Baaardzo przyjemnie.:) Po takim balsamie dla ucha nie moglismy sobie odmowic kolejnej lampki wina po koncercie w jednym z miejsc zauwazonych w przelocie.
Wieczor zakonczyl sie bardzo pozno, ale wspominam go bardzo dobrze.:) Tylko nastepnego dnia rano bylo gorzej. Wino, tak czuje, jest, nigdzie nie poszlo, bedzie mi towarzyszyc przez caly dzien (dodam dzis rano jest piatek, wczoraj byl czwartek). Trzeba wstac wczesnie rano, spakowac sie, bo prosto z pracy jade na lotnisko i do Polski w delegacje, a wczesniej jakos pakowanie nie wyszlo. Doczlapalam sie do pracy, zaledwie pol godziny spoznienia. Kolejne godziny to juz walka ze snem, koszmarna walka, pochlonela wiele ofiar, ale zwyciezylam, dotrwalam. Nawet po zawitaniu w domu nie padlam prosto na lozko, tylko udalo mi sie wykrzesic troche ostatnich sil na rozmowe z mama do polnocy.
Bylo warto, wieczor jazzowy wspominam jak najlepiej.
To kiedy nastepny?:)
piątek, 16 listopada 2007
Caly ten jazz...
Autor:
Lalaith
o
13:04
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz