środa, 17 października 2007

Nareszcie u siebie!

Denerwuję się. I to całkiem sporo. Mieszkanie w Monzie znalazłam w 2 tygodnie, bank umówił się z właścicielem na cenę po 3 dniach, więc załatwiłam przeprowadzkę. Tyko, że jakoś umowy nie udaje się im podpisać. Mija miesiąc. Muszę już zapłacić za przeprowadzkę, a umowa niepodpisana. W środę goście przyjeżdżają do Komorowa, pakują rzeczy i w drogę. We wtorek... umowa niepodpisana. W banku mówią: Niech się Pani nie przejmuje, wszystko będzie dobrze, podpisze się wkrótce. Opuścili Polskę. Ja nie ma kluczy, umowa nadal niepodpisana. Skoro bank mówi, że wszystko będzie dobrze i się wyrobią, to w razie czego wrzucę im moje rzeczy do biura, może to ich zmobilizuje. W czwartek dostaję radosną wiadomość, że podpisali. Świetnie, szkoda, że nie w sobotę rano.
Facet od przeprowadzki musi być niezłym czarusiem, bo mam ciągle to mówi jaki rozsądny, rezolutny, wygadany i ogólnie szczere złoto. Zobaczymy jak przyjedzie. Jak się okazuje gada po włosku, 10 lat tu siedział. Jak dla mnie bomba, w razie czego dogada się z tymi analfabetami. Przeprowadzka na razie przebiega sprawnie i bez zarzutu. W nocy z piątku na sobotę mam dziwne sny. Zapomniałam, że się przeprowadzam, skoczyłam tylko do apteki do Arkadii i tam sobie przypominam, że o 8 miała przyjechać po mnie Lorena, moja szefowa i zabrać do Monzy. Dzwonię, że będę za 2 godziny, po czym uświadamiam sobie, że przecież ona jest w Mediolanie, a nie Krakowie i powrót może mi zabrać trochę dłużej i właściwie czemu uparłam się na aptekę w Arkadii, jak jest jedna na dole mojego hotelu? Budzę się, wszystko w porządku, jestem w Mediolanie, jest sobota rano. Jakoś cały czas się obawiam, że włosi mogą nawalić. Ostatecznie nie byłoby to takie niespodziewane. Moje obawy okazały się bezpodstawne. Wszystko idzie jak spłatka, tzn. właściciele po zorientowaniu się, że Lorena to włoszka szybko przechodzą na włoski. Z ogromnym zdziwieniem stwierdzam, że ogólnie wiem o co biega. Kto co podpisał, jakie klauzule są w umowie i że mają jakieś złe doświadczenia z poprzednią wynajmującą. Aniu, jesteś genialna, rozumieć w miarę taką dyskusję zaledwie po miesiącu nauki? Chyba trzeba będzie to jakoś uczcić.:) Dostaję dosłownie tonę kluczy (aby dostać się do mieszkania potrzebuję 4 plus jeszcze 3 dodatkowe, a wszystko w dwóch kompletach, wychodzi 14:) sztuk ). Otrzymałam również spis rzeczy w mieszkaniu. Oczywiście po włosku. Z pomocą Loreny przechodzimy przez pozycje – talerze, szklanki, lustra, pościel, zupełnie jak przy odbiorze łódki.:) Naniesione poprawki. Jeszcze rzut okiem na piwnicę, korki, bojler, system opuszczania rolet i inne tym podobne techniczne sprawy i można powiedzieć, że w miarę wszystko wiem. W międzyczasie przyjeżdża mój transport. Pan dość kontaktowy, miarę do rzeczy, ale jakoś nie padam u jego stóp. Może to już różnica pokoleń z moją mamą? Pierwsze co zostało wyładowane to mój ukochany rowerek.:) Doznałam zaszczytu możliwości trzymania roweru w kanciapie zamykanej na klucz, który następnie odwiesza się na ścianę tuż obok, razem z rowerem właścicielki domu – Pani Ani.:) Oczywiście niezmiernie mnie to cieszy, bo już się martwiłam co tu zrobić, żeby nie stał na deszczu. Wracam na górę i zarządzam rozpakowywaniem. Po jakiś 15 – 20 minutach wpada Pani Ania wzburzona i gada po włosku, że to skandal, niemożliwe i ogólnie hańba. Powoli wyjaśnia się, że właśnie rąbneli jej rower. Ja robię się blada jak papier. Jakto właśnie rąbnęli jej rower? Przecież ledwie co wstawiłam tam moje cacko, które szczęśliwie przeżyło całą podróż. Skoro rąbnęli jej rower, to już na pewno mój (jej to taki model na zakupy i do stacji, raczej nic atrakcyjnego). Ziemia naprawdę osuwa mi się pod nogami. Łapię się stołu i próbuję wyłuskać z tych chaotycznych opowieści najbardziej interesującą mnie część – A co z moim?!! Twój jest. Dzięki Bogu, ale dlaczego mój jest, a jej nie. Okazuje się, że w międzyczasie skoczyła do sklepu i jak wyszła z zakupami, roweru już nie było. Był zapięty, nie myślcie sobie, ale zapinka rowerowa to nic dla doświadczonego złodzieja. Rower nie był cenny, ale to już trzeci! Nie ma rady, muszę sobie kupić rodwajlera, żeby mi pilnował mojego. Stanęło na tym, że kupiłam gruby łańcuch z kłódą, żeby trochę więcej czasu im to zajęło. Wracam do rozpakowywania. Najdłużej oczywiście zajmuje skręcanie krzeseł z Ikei. Przy tym trochę ponarzekaliśmy na Rumunów, że źle dziury nawiercili i nie da się wkręcić 2 śrub, przy okazji obrywa się Austryjakom na przejściu w Drassenhofen i Włochom za całokształt. Większość pudeł rozpakowana, część zostaje na potem, bo muszę a) najpierw umyć szafki zanim coś wsadzę, b) zastanowić się co gdzie ma iść. Lorena pojechała, pan od przeprowadzki pojechał, zostałam sama z tym majdanem. Lekko podekscytowana zabieram się za wiadro, ścierkę i płyn. Tak oto spędzam resztę soboty i część niedzieli. Nie udało się ulokować wszystkiego, ale większość. Moja pierwsza noc na nowym mieszkaniu....łóżko wygodne, przespałam całą bez budzenia się w środku nocy ze stresu. Uważam to za dobry znak. To kto pierwszy, żeby mnie odwiedzić?:)

Brak komentarzy: