W sobote poszlysmy zaliczyc obowiazkowy punkt programu, dla ktorego przyjechalam – Weinachtsmarkt. Rzeczywiscie jest cudowny, w samym centrum, na glownym placu pod bajecznym ratuszem. Stanowiska z takimi rzeczami, jakie mi sie nie snily. Bombki we wszelkich rozmiarach, ksztaltach i malowankach, czubki na choinke, aniolki, szopki i nie wiadomo co jeszcze. Ozdoby drewniane, rzezbione delikatne gwiazdki i pyszne pierniki przeroznych ksztaltow. Raj dla dzieci tych duzych i tych mniejszych. A wszystko to przeplatane stoiskami z Gluehwein, czyli grzancem, z ktorego nie omieszkalysmy skorzystac. Krecilysmy sie wkolko pare razy, bo nie moglam sie napatrzec. Nabylam srebrnego aniola na czubek choinki.
Przeszlysmy sie tez po okolicznych domach handlowych z ciuchami, jak juz szalec to na calego.:) Kupilam sobie kurtke, zupelnie inna niz szukalam, ale podoba mi sie.
Popoludnie zwienczylysmy obiadem w bawarskiej knajpie. Dzis szef polecil pieczen wieprzowa z pyzami i kapusta oraz wiener schitzel nadziewnay pikantnymi drobiazgami, a do tego oczywiscie piwo.
Powrot do domu (okolo 6 przystankow tramwajem) okazal sie nie byc taki prosty, bo tramwaj gdzies skrecil i nas wywiozl. Wrocilysmy sie metrem, po wyjsciu z ktorego krazylysmy po okolicy nie mogac znalezc wlasciwej drogi. Jak juz w koncu dotarlysmy do przystanku tramwajowego, okazalo sie ze oczywisicie tramwaj nam zwial, wiec musialysmy ostatnie 2 przystanki przejsc na piechote. Malo nie zamarzlam. Krecilysmy sie tak chyba pol godziny. Zycie na obczyznie bywa trudne.
Wieczorem udalysmy sie na parapetowke do kolegi z pracy Eweliny – Wolfganga. Wolfi mieszka w Wochngemeinschaft, czyli mieszkanie zajmowane przez 5 facetow w wieku okolo 30 lat. Otworzyl nam jakis gosc, jak sie pozniej okazalo jeden z wlascicieli, ale nasze przyjscie skomentowal tylko, ze fajnie, ze jeszcze ktos przychodzi bez pytania kto czy do kogo. W srodku odkrywalysmy coraz to wieksze rzesze ludzi, w sumie kolo 50 na raz, a ile sie przewinelo, ktozby to wiedzial. Bylo to dla mnie ciekawe doswiadczenie.
Mieszkaniem bym tego raczej nie nazwala, calkiem spora imprezownia wydaje sie lepszym okresleniem. Powierzchnia lokalu – ponad 100 metrow. Dlugi korytarz, w ktorym jest w pelni wyposazony w rozne alkohole bar i samozwanczy barman oraz pilkarzyki. Na koncu korytarza spora kuchnia z duzym stolem. Od korytarza znajduja sie po kolei wejscia do duzych pokoi po jednym dla kazdego mieszkanca. Pokoj Ursa jest najciekawszy – znajduja sie w nim tylko plakaty na scianach i wcisniety w kat na prowizorycznej szafce sprzet grajacy. Przysiasc mozna sobie na skrzynkach po piwie i coli. Na naszej imprezie pelni role parkietu tanecznego. Pokoj Wolfiego – naszego gospodarza - sklada sie z lozka, kanapy, podwojnej niezbyt duzej szafy na ubrania, stolika z komputerem, ogromnego telewozora i stosu DVD. Lampa to juz zbytnia rozrzutnosc, jest sama zarowka. Czego chceic wiecej? Sasiednie pokoje przedstawiaja stan podobny. Jest jeszcze mikro lazienka, do ktorej dostepu broni Lara Croft strzelajaca czerwonym promieninem laseru. W srodku duza wanna wypelniona po brzegi butelkami z piwem, a na scianach zdjecia wlascicieli przylapanych w wannie lub jak z niej wychodza jak ich Pan Bog stworzyl. Klasyczna imprezownia, tylko wlasciciele troche starzy jak na taki styl, a moze to ja sie robie zrzedliwa?
Towarzystwo na imprezce bylo tez ciekawe. Trzeba zaznaczyc, ze motto imprezy brzmialo „vergessene Zeiten” – zapomniane lata i przebranie sie za cokolwiek nawiazujacego do przeszlosci bylo bardzo wskazane. Towarzystwo przebieranie sie wzielo sobie do serca i nie zawsze bylo to zwiazane z historia, jakakolwiek inwencja tworcza byla dobrze widziana. Najwieksza grupe reprezentowali sportsmeni z lat 80-tych. Kicz totalny. Kolorowa grupa odszczepiencow nadawala imprezce jednak niezapomniany wyraz.
Wszyscy, ktorych spotaklysmy byli bardzo mili. Wolfi skakal jak zajaczek z przyklejonym usmiechem. Gdy tylko ktos szedl po kolejny napoj, oferowal tez i nam. Pare osob zagadalo. Z kolei z innymi facetami gralysmy w pilkarzyki i tak czas lecial. Po polnocy czas przyspieszyl, pomimo a moze wlasnie dlatego ze czesc ludzi wyszla. Zrobilo sie troche luzniej i kamerlaniej (blizej 30 osob) i powietrze zaczelo sie przerzedzac, bo wczesniej myslalam ze juz nie wyrobie siekiery dymu papierosowego wiszacej w powietrzu.
Napatoczyl sie Bjoern, kolega Floriana, mieszkanca WG ktory otworzyl nam drzwi. Bjoern przedstawil sie jako romantyk, ktory jednak nie moze z tego wyrzyc, wiec aby nie przymierac glodem zarabia robiac doktorat z chemii, chemii milosci zapewne.:) Bajer pewnie juz nie raz wyprobowany, ale mimo wszystko urzeka. Przegadalysmy z nim nastepne pare godzin, a pod koniec i potanczylysmy troszke. Wyszlysmy tuz przed 4 nad ranem. Bjoern wzial numer Eweliny i dzieki temu utrzymala swoje dotychczasowe tempo wymiany numerow telefonow z facetami – srednio 1 na dwa tygodnie. Dziewczyna ma powodzenie nie powiem. Nie spodziewalam sie takiej aktywnej postawy ze strony Niemcow.:)
Nastepnego dnia pospalysmy troszke dluzej, a szczerze powiedziawszy nie bylam w stanie zwlec sie z lozka o rozsadnej porze i wstalam kolo 12. Nie spieszac sie nigdzie posiedzialysmy, pogadalysmy, wymienilysmy wrazenia z imprezy i nie tylko, a popoludniu w drodze na lotnisko zrobilysmy jeszcze mala rundke po centrum ogladajac budynki i chlonac atmosfere Monachium.
Kolejny udany weekend. Zycie czasem jest przyjemne.:) Nastepnym razem obiecuje, ze wiecej pozwiedzam. A w przyszly weekend lece juz do domu na Swieta! Jupi!:)
poniedziałek, 17 grudnia 2007
Imprezka w wydaniu niemieckim i inne atrakcje
Autor:
Lalaith
o
17:42
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz