Sklep spożywczy – prosta sprawa. Za najbliższym rogiem będzie coś w rodzaju Żabki albo inne takie. Jak będzie duży supermarket, to też się nie zmartwię. Byle jakąś bułkę dostać i coś do picia, bo gorąco. I tu się można zdziwić. Centrum miasta. Po godzinie krążenia po większych ulicach i zaglądania w mniejsze, poddałam się. Oni tu chyba nie kupują jedzenia. Nie ma nic, nawet najmniejszego zapyziałego straganu, nie mówiąc już o porządnym sklepie. Za to jest pełno kafejek i restauracji. Godzina około 13 i pełno ludzi w gajerkach. Zapewne wyszli na lunch. Postanawiam więc spróbować nabyć coś w jednym z bardziej obleganych miejsc, gdzie mam większe szanse, że nie wpakuję się w spelunę lub najwyższą klasę. Zamawiam panini, czyli okrągłą sporą kanapkę z mozarellą i pomidorami i wodę. Kanapka 3 euro, woda 0,5 litra (nie ma mniejszych) 1,5 euro. To jakieś 16 złoty. Jak sobie to uświadamiam kanapka staje w gardle i pęcznieje. Postanawiam więcej nie przeliczać. Chodziłam po mieście jeszcze z kolejną godzinę. Sklepu spożywczego nie znalazłam.
czwartek, 9 sierpnia 2007
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz