30 lipca, poniedziałek, wylot.
Coś uporczywie dzwoni. Budzik. Jest środek nocy, 4:50 po wczorajszym dniu na najwyższych obrotach. Pamiętaj, nie możesz go wyłączyć, bo obudzisz się za 3 godziny. Niech dzwoni do czasu aż wyjdziesz spod prysznica. Nawet nie jest tak ciemno, jakby się można było spodziewać. W lodówce jogurt z przeznaczeniem właśnie na dzisiejszy poranek, masło i kawałek cytryny. Wygląda na to, że nowe życie zaczynam od diety. Nawet o dziwo udało mi się wyrobić na umówioną 6, kiedy przyjechali rodzice. Stan spraw: ja, jedna duża malinowa walizka i mały plecaczek. Na lotnisku walizka dostaje naklejkę “heavy”, ale za to jest tylko jedna.:) Oczywiście przekroczony limit, ale magiczna plakietka “pracownik lotniska” powoduje brak najmniejszego komentarza. Grunt to mieć chody. Gorzej jest przy bramce. Trzeba wszystko prześwietlać, norma, ale facet chyba wstał jeszcze wcześniej niż ja, bo zaczynają się kłopoty.
- Proszę otworzyć, co to jest?
- Pasta do zębów.
- Nie wolno.
- Dlaczego?
- Bo jest powyżej 100ml.
- Nie jest, bo jest częściowo zużyta.
- Nie ważne ile w środku, ważne, co jest na opakowaniu.
Kretyn. Przecież mam aparat i zestaw szczotka + pasta to teraz moje standardowe wyposażenie, bez którego nigdzie się nie ruszam. To nie pierwszy raz, gdy przechodzę z pastą przez bramki i do tej pory się nie czepiali. Może jeszcze bym się kłóciła, ale na tubce jak wół na czerwono 125 ml, 25% gratis. Szlag by ich trafił z takim gratis. Ja nie chcę gratis, bo potem kretyn się czepia i ledwie zaczęta pasta ląduje w koszu.
czwartek, 9 sierpnia 2007
Lotnisko
Autor:
Lalaith
o
20:07
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz