Jest coraz lepiej, pozytywne myślenie wraca. Parę spraw w pracy udało się przewalczyć, przestało padać, wyszło słońce (znów jest pod 30 stopni), coraz więcej ludzi na ulicy i sklepy zaczynają się otwierać. Zupełnie jakby wiosna przyszła.:)
Zaczynam poznawać ludzi. Osobiście przed przyjazdem nie znałam żadnego Włocha, wiec popytałam się wśród znajomych i ktoś kogoś zawsze zna. W ten sposób dostałam kontakt do Demetrio. Nic o nim nie wiem, nie znam, nigdy na oczy nie widziałam ani on mnie. Może być kompletny niewypał, ale nie mam innego wyjścia, do odważnych świat należy. Wysłałam maila. Odpowiedział. Umówiliśmy się. Spotkaliśmy się w knajpie na happy hour z dwójką jego znajomych. Asekurant. Ja musiałam iść sama, najwyżej zjedzą mnie żywcem. Dostałam adres, spoglądam na mapę – na drugim końcu miasta. On chce mnie sprawdzić, czy co? Opracowałam plan dojazdu – piechotą, metrem, piechotą, autobusem i piechotą. Szacowany czas – nie mam pojęcia. Wyszłam za 45 minut umówiona godzina. Pada. Temperatura odczuwalna jakieś 35 stopni, mokro, duszno, parno. Idealna pogoda w takim momencie. Zanim doszłam do metra przestało padać, ale temperatura nie spadła. W metrze okazało się być jeszcze gorzej, odczuwalna koło 40 stopni. Natychmiast robię się mokra na każdym centymetrze ciała. W żadnym publicznym środku transportu nie ma klimy, w autobusie też nie. Dotarłam na miejsce w 47 minut – jestem genialna.:) Tyle, że wyglądam jak niewyżęta ścierka do podłogi. Na pewno zrobię cudowne pierwsze wrażenie.
Okazało się, ze nie dość, że moi nieznajomi nie zjedli mnie żywcem, to trafiłam na naprawdę ekstra gości. Gadaliśmy o.... o czym my nie gadaliśmy.... było o książkach, o nartach i górach, o Mediolanie tym dziś i z czasów cesarskich, o pogodzie, o kobietach, o zorzach polarnych i Indiach, o jedzeniu, samochodach i dyskotekach, o programach studenckich, o pracy, religii...już nie wiem o czym jeszcze. Spędziłam cudowny wieczór popijając zimne drinki i napełniając moja dusze i głowę nowymi wrażeniami. Oczywiście powtórzymy to jak najszybciej. Chyba zaczynam mieć naprawdę fajnych nowych znajomych. Życie jest piękne.:)
Co do klimy w metrze, a ściślej jej braku, dowiedziałam się dzisiaj, że popsuła się dwa lata temu. Mimo protestów mieszkańców, do dziś nie udało się naprawić.:)
środa, 29 sierpnia 2007
Nowe znajomości
Autor:
Lalaith
o
19:37
0
komentarze
niedziela, 26 sierpnia 2007
Pavia
Skoro już tu jestem, trzeba trochę pozwiedzać. Pierwsza wycieczka była do Como - jezioro z willami na zboczach gór schodzących do wody - zdjęcia po lewej. W tą sobotę pojechałam do Pavii. Miasto dość przyjemne, parę kościołów, stary ratusz, most nad Padem z kapliczką na środku, mało ciekawe resztki zamku. Sami się przekonajcie oglądając zdjęcia. Oczywiście wstąpiłam na uniwersytet i tam padła mi bateria w aparacie, zatem resztę będziecie musieli sobie wyobrazić na podstawie moich opowiadań i co gorsza od tego momentu zaczęły się ciekawsze rzeczy. Na początek uniwersytet. Budynek główny składa się z trzech kwadratowych dwupiętrowych części, każda z dziedzińcem, wokół którego biegnie korytarz i wejścia do auli, sal, biblioteki, czy rektoratu. Co najciekawsze nad dziedzińcami nie ma dachu, więc korytarze i wejścia do sal są na świeżym powietrzu.:)
Drugi krok - Certosa di Pavia, czyli klasztor 8 km od Pavii. Wsiadłam w pociąg i pojechałam. Wysiadam na stacji praktycznie w polu, 4 domy i fabryka. W przewodniku napisali, że trzeba 1 km przejść na piechotę, tylko w którym kierunku? Żadnych ludzi, żadnych znaków, dobrze, że klasztor widać ze stacji, więc wiadomo gdzie cel. Obeszłam ogromny mur dookoła idąc w słońcu (jest 13.00) po drodze bez pobocza. Kierowcy przyglądają mi się z zaciekawieniem. Chyba nikt tu nie podróżuje pociągiem i na piechotę. Znalazłam wejście. Zwiedzanie było z przewodnikiem, oczywiście wyłącznie w języku włoskim. Tym nie mniej poza typowymi freskami, nagrobkami sławnych Włochów, terakotą chyba z XV wieku (mój włoski jest słaby) itp. pokazywał parę ciekawostek - kraty odgradzające nawę główną od ołtarza z XVII wieku, tajna szafa na komrze i ornaty, mały krużganek z ogródkiem w stylu francuskim z rabatkami kwiatowymi i kranikami w ścianie, żeby mnisi mogli się napić przechodząc, czy zakrystia ze stołami i mównicą, z której odmawia się modlitwę przed jedzeniem, a na którą wchodzi się przez ukryte wejście w jednym z siedzeń. Następnie zaprowadził nas na boisko piłkarskie mnichów, czyli wielki krużganek, wokół którego z każdej strony znajdują się cele mnichów, a który jest w istocie wielkim placem z krótko przystrzyżoną trawą i naprawdę brakuje tylko bramek. Mogliśmy też wejść do celi mnicha. Może ja pochodzę z biednego kraju, ale celą bym tego nie nazwała. Na "celę" składa się przedpokój i dwa - muszę przyznać - niewielkie pokoiki, jeden z nich z kominkiem. Do tego podcienia na dole i balkon na górze, ogródek około 70 m2 z kominkiem, czymś na kształt łazienki pod gołym niebem, ławką i co sobie tam mnich posadzi. Nie powiem, całkiem niezły apartamencik. Do tego nie gotuje, bo przynoszą posiłki stukając w okienko, tak że można podać jedzenie bez konieczności oglądania kelnera jak się nie ma na to ochoty. Z balkonu zapewne widać klasztorne winnice, które są za murem ogródka. Tylko pogadać nie ma z kim, a tak poza tym to słodkie życie.:)
Godzina 15.00, cały czas żar się leje z nieba, ale ja wracam, bo o 16 powinnam mieć pociąg. Powinnam, ale nie sprawdziłam dokładnie i w sierpniu go nie ma. Przeklęty sierpień, następny o 18. Mam 2,5 godziny na zadupiu. Stwierdziłam, że się przejdę. Poszłam wąską ulicą prawie bez ruchu, która okazała się groblą wśród pól ryżu. No tak, przecież na geografii było, że w dolinie Padu są jedyne pola ryżowe w Europie. Zielsko jak każde inne, z tą tylko różnicą, że stąd jest ta masa komarów i meszek w okolicy, w tym w Mediolanie. Wycieczka całkiem niezła, ale bez skrawka cienia i zaczęłam to odczuwać. Wróciłam na stację godzinę przed odjazdem, żeby zejść w końcu z tego słońca, a tam też niezłe wrażenia. Adrenalina na maksa, lepsze niż kolejka górska w wesołym miasteczku. Polecam tą szczególną stację na zadupiu, która ma parę charakterystycznych cech:
- po pierwsze jest tak mała, że rzadko który pociąg się zatrzymuje,
- po drugie jest to dość uczęszczana trasa z Mediolanu, po której jeżdżą pośpiechy, IC i inne,
- po trzecie jest na zakręcie,
- po czwarte pociągi przelatujące wcale nie zwalniają, więc tory są nieźle wyprofilowane,
- po piąte pociąg mając do wyboru 3 tory przejeżdża zazwyczaj po tym tuż koło peronu,
- po szóste jak wspomniałam stacja jest mała, więc i peron nie za duży.
A tak wygląda adrenalina:
1. Włącza się dzwonek, który wyje jak w szkole na przerwę, tyle że nieprzerwanie.
2. Przez megafon pan kilkakrotnie ostrzega, że jedzie pociąg i będzie przejeżdżał koło peronu 1.
3. Z daleka widać pociąg, który jedzie prosto na stację.
4. On nie jedzie, tylko pędzi.
5. Widząc to samoczynnie przyklejam się do ściany stacji, która jest 3 metry od krawędzi peronu!
6. Serce podchodzi mi do gardła jak widzę czoło pędzącego pociągu tuż przede mną.
7. Uderzenie fali huku i pędu powietrza. Pociąg wygina się na skręcających torach.
8. Powietrze i huk trudne do wytrzymania, odwracam głowę z wiatrem, aby trochę mniej tego czuć.
9. Przejechał ostatni wagon.
10. Puszczam się ściany, której się podświadomie trzymałam.
11. Chłonę.
12. Specjalnie zostaję na peronie jak jedzie kolejny i zabawa rozpoczyna się od początku. Chyba mam za mało adrenaliny w życiu.:) Normalnie czad.
W domu o 20 okazało się, że rzeczywiście miałam za dużo słońca w ciągu dnia. Jest mi niedobrze, łeb pęka. Wzięłam prysznic, pigułkę na ból głowy i położyłam się do łóżka bez obiadu, bo nie mogę patrzeć na jedzenie. Na szczęście po godzinie obudziłam się i było w miarę w porządku.
Autor:
Lalaith
o
20:46
0
komentarze
Gdzie mam mieszkać?
Zdecydowałam się, że chcę mieszkać nie w Mediolanie, ale w Monzie, ślicznym małym miasteczku pod Mediolanem. Wprawdzie będę musiała dojeżdżać do pracy, ale za to stare miasto z kamiennymi uliczkami bez ruchu samochodowego, ogromny park do jazdy na rowerze i ogólny spokój (no może poza momentami treningów Formuły 1 na torze, który też tu jest:) ) rekompensują tą małą niedogodność. Będzie podobnie, jakbym dojeżdżała z Komorowa, więc nie powinno być źle. Znalazłam nawet na necie całkiem niezłe mieszkanko na wynajem i chciałabym je zobaczyć jak już otworzą agencję pośrednictwa we wrześniu (przypominam, że tu w sierpniu wszystko jest zamknięte). Mieszkanko jest na starówce, w samym centrum, na tyłach katedry. Piękna okolica, niedaleko do stacji kolejowej, wymarzona lokalizacja. Prawie. Jest jedno czego się obawiam. Żeby wam przybliżyć moje obawy opowiem historię z Gdańska. Swego czasu Iza udostępniła mi mieszkanie rodzinne w Gdańsku na 1,5 miesiąca, za co jestem jej niezwykle wdzięczna. Wszystko było w porządku, zakwaterowałam się, zadomowiłam i poszłam spać. W środku nocy zrywam się na równe nogi. Huk koszmarny, serce mi wali, nie wiem co się dzieje. Dotarło do mnie. Dzwony kościelne. Nie biją, walą na całego. Wymacałam po omacku zegarek - 6 rano w zimie, więc kompletnie ciemno. Przeczekałam, serce się uspokoiło. Następnego dnia to samo, zrywam się, a serce wali w klatce. Po paru dniach, aby nie paść na zawał serca moje ciało się dostosowało i budziłam się regularnie o 5.55, można by zegarek ustawiać i czekałam na moje dzwony. 85 razy biły, liczyłam, bo tak długich jeszcze nie spotkałam. W weekend udawało mi się z powrotem zasnąć, ale w tygodniu leżałam przez 0,5 godziny do 6.30, o której powinnam wstać do pracy. Nie chcę tego powtarzać, na pewno nie przez 2 lata. I to właśnie mnie martwi - to mieszkanko w Monzie jest na tyłach katedry. O której zaczynają tu dzwonić? Muszę posłuchać w mieszkaniu zanim się zdecyduję. Nie będzie to takie trudne, bo w niedzielę dzwonią tu co godzinę.:) Tylko jest jeszcze jeden problem. To są Włochy, tu WSZĘDZIE są kościoły.
Autor:
Lalaith
o
20:14
0
komentarze
środa, 22 sierpnia 2007
Promocje w Billi
Bardzo mi się podobają tutejsze promocje w sklepach, myślę, że u nas też powinni takie wprowadzić.:) Wczoraj byłam w Billi (lokalna nazwa Standa), gdzie zazwyczaj robię zakupy. Kobieta przy kasie nabija moje artykuły na czytnik jednocześnie wyginając się, żeby prowadzić konwersację z drugą kasjerką za jej plecami. Ja pakuję wszystko co już nabiła na kasę. Na koniec sięgam po torebkę, żeby wyjąć portfel, a przede mną ląduje wyciągnięta ręka z rachunkiem i 50 centami. Ja patrzę się tępo, a kasjerka zniecierpliwiona próbuje mi wcisnąć rachunek z monetą mówiąc, że to reszta. Ja jej, że przecież jeszcze nic jej nie dałam. Ona coraz bardziej zniecierpliwiona zwraca się do kolesia, który stał za mną o co mi chodzi. On wzrusza ramionami, bo oczywiście żadne z nich nie mówi po angielsku. Ja jej, że to nie moje, a ta już na pograniczu wkurzenia mówi, żebym zabrała w końcu tą resztę, poszła sobie i nie zawracała jej głowy. To co miałam zrobić, kłócić się? Niech jej będzie. Zabrałam zakupy, resztę i wyszłam. Zawsze to 10 euro więcej w kieszeni. Ja naprawdę próbowałam zapłacić. Nie ukrywam, że ja też myślami byłam gdzie indziej, stąd nie do końca wiedziałam co się stało. Po pewnym czasie dotarło do mnie co ona zrobiła. Kobieta przede mną płaciła banknotem 10 euro, kasjerka zajęta plotkowaniem wydała jej resztę, ale zapomniała schować banknotu do kasy, który cały czas leżał na kontuarze. Po nabiciu moich rzeczy myślała, że to ode mnie. I tym sposobem zarobiłam robiąc zakupy.:) Tylko jak ja się teraz tam pokarzę?
Autor:
Lalaith
o
19:24
1 komentarze
poniedziałek, 20 sierpnia 2007
Pranie i prasowanie
Wyjeżdżając zabrałam ze sobą tylko jedną walizkę. Przy temperaturach powyżej 30 stopni w szybkim tempie zostałam zmuszona do zrobienia prania. Apartament nie ma na wyposażeniu pralki, ale rezydencja jak każdy szanujący się hotel dysponuje usługą pralni na zamówienie. Koszula 6 euro (mam ze 4), samo prasowanie koszuli 5 euro, sukienka 15 euro (mam dwie), piżama 8,50, majtki i skarpetki po 2euro sztuka.:) Tym sposobem jedno pranie wyniosłoby pewnie koło 150 euro.:) Chyba jednak nie skorzystam, wolę być brudna. No dobrze. Jakie mam alternatywy? Niektórzy jak podsłuchałam w windzie zabierają pranie do domu na weekend. Zupełnie jak za studenckich czasów. Tyle, że ja w domu będę za miesiąc, a w międzyczasie muszę coś na siebie założyć. Druga opcja - pranie ręczne. Ostatecznie jest duża wanna. Kupiłam proszek, namoczyłam rzeczy. Wracam po 5 minutach. W wannie sucho. Korek okazał się być ozdobny. Rozpoczęłam zabawę w kotka i myszkę - wodę nalewać szybciej niż wycieka z odpowiednio uzupełnianym proszkiem. Nie polecam, straszna męczarnia. Po jakimś czasie stwierdziłam, że ubrania zapewne pozbyły się już nieprzyjemnego zapachu, bo czystymi bym ich nie nazwała. Porozwieszałam gdzie się dało. Oczywiście nie wyschły do rana, pokój wyglądał jak po przejściu huraganu, więc wychodząc do pracy wywiesiłam tabliczkę "nie przeszkadzać", żeby sprzątaczka nie dokonała totalnej destrukcji.
Następny krok - prasowanie. I tu się zdziwiłam. Udało mi się podłączyć ładowarkę do telefonu i zasilacz do kompa, ale wtyczka od żelazka mimo zapierania się, wbijania, wciskania i ogólnego wyciskania potów nie wchodzi! Cholera. Fakt, że gniazdka wyglądają inaczej. Wybrałam się do sklepu elektrycznego po przejściówkę. Na migi stwierdzili, że nie mają przejściówki z polskich wtyczek na włoskie, tylko w drugą stronę. Poprosiłam rodziców, żeby przysłali z Polski. Idzie już ponad 2 tygodnie, pewnie nigdy nie dojdzie. Zrozpaczona wyliczam, że porządnych rzeczy mam już tylko na 2 dni. Muszę coś zrobić! No niech im będzie, kupię nowe żelazko, włoskie. Znalazłam sklep, wzięłam Moulinex'a. Wtyczka na oko wygląda podobnie, ale pewnie ma minimalnie inny rozstaw. Przychodzę do apartamentu. Zapieram się, wbijam, wciskam i nic! Nie wchodzi! Wtyczka nie jest na oko taka sama, tylko identyczna! Nie, no sorry, ale dlaczego żelazko kupione we Włoszech nie wchodzi do włoskiego gniazdka? Poszłam na recepcję, a moja ulubiona Kubanka wyjaśnia, że we Włoszech używa się przejściówek między wtyczką a gniazdkiem. Wyobrażacie to sobie? Idę kupić włoską przejściówkę do włoskich wtyczek i włoskich gniazdek. Istna paranoja.
Autor:
Lalaith
o
18:11
0
komentarze
niedziela, 19 sierpnia 2007
Ghost town
Sierpień jest wyjątkowym miesiącem we Włoszech, a to za sprawą ogólnonarodowych wakacji. Szczególnie w tygodniu , w którym przypada 15 sierpnia nie ma nikogo. A jak mówię nikogo, to znaczy nikogo. Wszystko się zamyka - sklepy, biura, nawet dentyści wyjeżdżają, więc radzę ból zęba zaplanować na inny czas. W piątek w biurze oprócz mnie była jeszcze jedna austryjaczka. Nie ma to jak napływowi pracocholicy. Na lunch przestałam wychodzić, bo i tak ze świecą szukać otwartej knajpy, przyniosłam sobie kanapkę i wyszłam już po 15. A co, przecież nie będę jak ten kretyn tkwić w pustym biurze.
Ulice wyglądają dość dziwnie. Sklepy mają pospuszczane zewnętrzne rolety, każda pomazana graffiti i przyklejoną małą karteczkę informującą, że są zamknięci od 8 do 24 sierpnia. Buona vacanzie! Zależy jak dla kogo. Ruch zamarł. Nie ma samochodów, nie ma skuterów, nie ma ludzi. W przewodniku przeczytałam, że populacja Mediolanu w tym czasie spada z 1,4 miliona do 300 tys. Jestem skłonna uwierzyć. Nieliczne grupki ludzi, to zazwyczaj turyści. Tak wygląda patrząc w obydwie strony jedna z większych ulic w centrum, w godzinach szczytu - piątek 18.00.
Autor:
Lalaith
o
14:23
0
komentarze
Wycieczka marzeń
Wczoraj były moje urodziny. Jeszcze w Polsce usłyszałam od znajomego, że w Monzie pod Mediolanem jest najlepsza pizzeria w całej okolicy. W tym tygodniu wszystko jest zamknięte, bo włosi są na wakacjach, więc knajpa pewnie też, ale co innego mam do roboty, jeśli nie spróbować. W ostateczności wstąpię do innej na pizzę (jestem tu 3 tygodnie i jeszcze żadnej nie jadłam) i wino. Okazało się, że kanjpa nie jest w Mozie, tylko w innej mieścinie trochę dalej, jakieś 40 km od Mediolanu. Sprawdziłam na necie połączenia kolejowe i o 13.15 wyruszyłam na dworzec, z którego pociąg odjeżdżał o 14.05. Miałam sporo czasu, ale wolałam nie wpadać w ostatniej chwili bez biletu tu, w kraju, gdzie nie wszystko jest dla mnie oczywiste. Na dworcu na spokojnie kupiłam bilet i znalazłam numer peronu na rozkładzie jazdy, była 13.45. Prosto z dworca wchodziło się na perony od 1 do 11 (ja miałam 18), pozostałe były za torami i nigdzie nie widać przejścia. Wracam do kasy i pytam się (na migi) jak dojść do 18, a kobieta - informacja na peronie 11. Po co mi informacja? Chyba sama wie gdzie jest wejście na perony na dworcu, na którym pracuje. W końcu spotykam jakiegoś faceta i on mi tłumaczy. W lekkiej panice - jest 13.55 wchodzę na peron. Pusto. Ok, wszyscy wyjechali z miasta. 14.03 - nadal nikogo nie ma i nic się nie wyświetla. 14.07. Ok, zauważyłam już, że lekkie spóźnienia pociągów są tu normą. 14.17. Zrezygnowałam. Wkurzona wracam do informacji, bo wiem, że następny pociąg jest o 16.30. Pytam się pana w informacji czy mówi po angielsku. No. Ekstra. A ktokolwiek inny? No. Bomba. Pokazuję mu, że chcę pojechać do Carate, a on mi, że pociąg będzie o 16.30. Wyjaśniłam mu, że ja chciałam tym o 14, ale nie przyjechał. W takim razie powinnam wsiąść w najbliższy pociąg do Monzy i tam przesiąść się na autobus. Mój bilet jest ważny na całą tą trasę. Ok, niech będzie, zawsze to lepsze niż czekanie ponad 2 godziny na pociąg, który nie wiadomo czy przyjedzie. Dojechałam do Monzy w 15 minut. Na stacji wszystko zamknięte, zero informacji. Poszłam na najbliższy przystanek autobusowy i pytam się młodych chłopaków o mój autobus. Mówią po angielsku, pełen sukces. Uprzejmie informują mnie, że do Carate to tylko autobusem, a nie pociągiem i że muszę wsiąść w 720. Sprawdzam wszystkie rozkłady jazdy. Akurat 720 brak. Czekam 20 minut i odprawiam kolejne autobusy, ale nie mój. Wyjęłam książkę. Po 40 minutach podjeżdża autobus o innym numerze, ale ma napisane Carate. Pytam się kierowcy pokazując mój bilet, a on na to, że ten autobus jedzie do Carate Brianzy, a nie Carate Calo. Okazało się jednak, że ten kierunek nawet lepiej mi pasuje i mój bilet kolejowy o dziwo jest ważny i na PKS i do innej miejscowości. Nie wnikam. Dojechałam na miejsce po kolejnych 30 minutach. Moja podróż trwała 3 godziny zamiast 1,5. Carate Brainza okazało się dziurą, w której nic nie ma. Knajpy nie znalazłam, ale i tak pewnie była zamknięta. Szczerze powiedziawszy, to przeszłą mi ochota na cokolwiek. Poszwędałam się trochę i pojechałam z powrotem (na gapę, bo nie dało się mimo najszczerszych chęci kupić biletu). Tym sposobem o 18 wylądowałam z powrotem w Monzie, która jest ślicznym miasteczkiem, więc resztę wieczoru z przyjemnością pospacerowałam po starówce. Nie znalazłam żadnej otwartej knajpy z jedzeniem. Wróciłam do domu, po dordze kupiłam wino i odgrzałam kluski z sosem, które zrobiłam w piątek. I tak wyglądała moja wykwintna kolacja urodzinowa.
P.S. Do tej pory nie wiem dlaczego pociąg nie przyjechał i czy on wogóle kursuje.
Autor:
Lalaith
o
13:57
0
komentarze
Targ cd

Okazało się, że to nie koniec. Obok, na placu była dalsza część targu, tym razem spożywcza. Huk ten sam, jeśli nie większy, ale przynajmniej można normalnie przejść i widok zdecydowanie lepszy. Poukładane w stosy brzoskwinie, melony, kabaczki, papryka i pełno innej zieleniny, którą widziałam pierwszy raz na oczy. Pełnia kolorów i kształtów, piękne. 
Do tego stragany z serami i wszelkiego rodzaju prosciutto i salami. Obok dwóch stoisk kłębił się niemiłosierny tłum i mimo, że włosi są niewysocy, to ja jeszcze mniejsza i nic nie mogłam dojrzeć. W końcu udało mi się trochę przecisnąć, a tam ryby i owoce morza. Kupowane kilogramami. Nawet lekki rybi smrodek nie zmniejszył wrażenia. Postanowiłam, że wezmę w tym pełen udział i kupię brzoskwinie. Proszę o dwie, a pan się pyta 2 kilo? Nie, dwie sztuki.
Autor:
Lalaith
o
13:50
0
komentarze
Targ
W sobotę wybrałam się na tradycyjny targ miejski. Wytrzymałam może 15 minut. Istny koszmar. Komu majteczki, komu koszulkę, a komu patelnię, a może patelnią? Po obu stronach bardzo wąskiego przejścia porozstawiane są szerokie stragany z totalnym szajsem. Zupełnie jak na stadionie. Do tego niewyobrażalny tłum ludzi wleczących się noga za nogą. 
Autor:
Lalaith
o
13:18
1 komentarze
piątek, 17 sierpnia 2007
Dół
Czytając bloga można mieć wrażenie, że jestem w wiecznej euforii. Prawda jest taka, że bywają też i gorsze momenty. Moje życie emocjonalne jest niezwykle burzliwą sinusoidą. Jak macie za mało wrażeń i życie wydaje się monotonne, to polecam wyjazd. Gratis dostajecie uderzenie adrenaliny przeplatane depresją. Do tej pory większego doła miałam dwa razy. Powody są zazwyczaj dwa: 1. jestem sama, nikogo nie znam, a do tego teraz jeszcze wszyscy wyjechali, 2. różnica w kosztach nie odpowiada zmianie wynagrodzenia, więc nie wiem jak dopnę budżet. Staram się wtedy nic nie pisać, bo nie ma nic gorszego niż publiczne użalanie się nad sobą w stylu amerykańskiej nastolatki. Skutkiem ubocznym może być wrażenie, że piszę bloga naćpana. Zapewniam, nic nie biorę.... przynajmniej na razie.
Autor:
Lalaith
o
22:13
0
komentarze
Ceny
Mediolan jest drogim miastem, ale jak to naprawdę wygląda? Muszę nauczyć się na nowo zarządzać moim budżetem. Sprawa jest o tyle trudna, że zmieniło się wszystko - waluta, moje wynagrodzenie i ceny. Jeszcze sporo rzeczy przeliczam, żeby zorientować się w skali wydatku, do innych zaczynam się powoli przyzwyczajać. Jednak czasem zdarzają się niespodzianki. I tak: jedzenie i komunikacja miejska są średnio około 100% droższe niż w Polsce, za to ciuchy praktycznie w tej samej cenie, może nieznacznie więcej trzeba wydać. Zdecydowanie ciekawiej robi się gdy przejrzymy ceny usług. Fryzjer Jean Louis David jest zaledwie 30% droższy, zadziwiające, bo to przecież najwyżej ceniona praca ludzka. Za to dentysta rozkłada na łopatki. 150 euro za zwykłą wizytę. Wolę nie myśleć ile wyniosłoby leczenie kanałowe! No i mam problem. Ortodontę muszę odwiedzać raz na 1,5 miesiąca. 100 euro miesięcznie idzie w łeb bo miałam kaprys pięknych zębów. Gruntownie przemyślałam sprawę. W kraju ortodonta kosztuje 25 euro, czyli zostaje 125 eur. Bilet do Polski tanimi liniami kosztuje od 50 do 200 eur. Panowie i Panie! Proszę o uwagę. Przedstawiam oto nowego turystę stomatologicznego! Tak łatwo się mnie nie pozbyliście. Tak, będę przyjeżdżać co 1,5 miesiąca do ortodonty. Skoro w tej samej cenie mogę mieć tylko ortodontę lub wizytę w domu i ortodontę, to co byście wybrali? To nie koniec rewelacji. Dentysta to oklepany przykład i wszyscy wiedzą, że u nas jest niewiadomo czemu praktycznie darmowy w porównaniu z całą europą zachodnią i stanami, można więc przyjąć, że anomalią jest nasz kraj, a nie cała reszta. Jednak to, co mnie kompletnie zbiło z nóg, to kwestia uprawiania sportów w mieście. Basen, jakieś 4 euro za wejście. Ok, nawet nieźle. Fitness/siłownia....... taaa...... karnet 3 miesięczny.....uwaga........500 euro.:) Można kupić też na cały rok, korzystniej, 1500. Ktoś ma pożyczyć, bo chyba nie mam tyle przy sobie w tej chwili?:) W tej cenie widziałam ogłoszenie sprzedam samochów, wparwdzie 12 letnia mała Lancia, ale zawsze. Przerzucam się na bieganie. Wejście do parku jest za darmo. Trochę będzie nudno, bo największy park jest wielkości Saskiego, ale skoro chcę przyoszczędzić... Mama jużobiecała, że będzie swoje biedne dziecko wspierać i przygotowywać weki.:)
Autor:
Lalaith
o
21:02
0
komentarze
wtorek, 14 sierpnia 2007
Metro
Miasto ma dość dobrze rozbudowaną sieć metra. Są trzy linie, którymi można dojechać praktycznie w każdy rejon. Samo metro dostarcza jednak wyjątkowych doznań. Architektura z lat 80tych, wąskie perony, ciemno szare lub czarne ściany, podłoga i sufit - trudno rozróżnić czy z założenia, czy to patyna czasu. Na peron wtacza się rozklekotany skład, przy którym pociąg podmiejski relacji Wyszków – Ząbki to szczyt luksusu. Otwarcie drzwi i tu… uderza fala zatęchłego, stojącego, lepkiego powietrza. A mamy sobotę rano, ruch żaden, już sobie wyobrażam jazdę w godzinach szczytu…poezja. Warto zauważyć, ze kolejnego dnia jechałam nowoczesnym pociągiem dwupoziomowym z klimą, miękkimi siedzeniami itp… lekko zdemolowany bym powiedziała. Porysowany, popisany… trochę jak po przejściu kibiców angielskich. Tu chyba nie opłaca się odnawiać transportu publicznego, bo i tak zdemolują.:( Nabieram coraz większej wiary w nasz naród.
Autor:
Lalaith
o
15:34
0
komentarze
Moda
Zaczynam się powoli asymilować. Udało mi się już kupić buty w przerwie na lunch, sandałki na lato, całkiem niedrogie, nawet jak na polskie realia.:)
No właśnie – ubrania. Temat rzeka. Jest pełen przekrój od bardzo drogich po normalne (bardzo tanich jeszcze nie znalazłam, choć na pewno są, tyle ze nie w centrum). Można ubrać się u najlepszych projektantów jak ktoś chce, choć mnie nawet na przecenach nie stać. Ciuchy dla przeciętnego zjadacza chleba są w podobnych cenach jak u nas, może niewiele droższe. Zazwyczaj są to sklepy działające na rynku globalnym, w Polsce wiszą z tymi samymi europejskimi metkami przeliczonymi na PLN po kursie rynkowym.
Co ciekawe jest znacznie więcej sklepów z odzieżą męską niż u nas. Wygląda na to, ze faceci tu trochę bardziej zwracają uwagę na ubiór niż Polacy (oczywiście generalizując, jednak który z rodzimych facetów chodzi do sklepu po ciuchy częściej niż 2 razy do roku wiosna i jesienią stękając przy tym, sapiąc i zniechęcając się w drugiej przymierzalni?). Są to zazwyczaj sklepy z klasyka i takich można tu znaleźć najwięcej. Mody typowo młodzieżowej jest również znacznie mniej niż u nas – przynajmniej na pierwszy rzut oka i w centrum, stad moje odczucia mogą być przekłamane. Wśród butów męskich króluje w tym sezonie brązowy. Osobiście mam mieszane uczucia jak widzę eleganckich mężczyzn w ciemnych garniturach i brązowych butach, ale oni na pewno lepiej się na tym znają niż ja. Kobiety z kolei są dość wygodne i wcale nie ma samych szpilek. Owszem, te tez nie są rzadkością na ulicy, ale niezwykle popularne są bardzo miękkie czółenka, które po jednym wdepnięciu w dziurę na warszawskiej ulicy po deszczu byłyby do wyrzucenia, ale tu przecież nie pada. Podobno są niezwykle wygodne i noszą je już małe dziewczynki.
Dziś włoska rodzina z dzieckiem w wózku spotkana w jednej z małych uliczek zapytała się mnie o drogę. Wyjaśniłam. Czy to oznacza, że mogę zacząć nazywać się miejscowym?:)
Autor:
Lalaith
o
15:29
0
komentarze
niedziela, 12 sierpnia 2007
Statystyka
Proponuję przeprowadzić małą ankietę wśród Polek - co sądzą o wzbudzaniu zainteresowania wśród młodych włochów. 99% odpowiedzi - cudownie, fantastycznie, nie mogło być lepiej itd itp. Kobiety obdarzane zainteresowaniem mężczyzn czują się jak ryba w wodzie. Zazwyczaj. Ja już wiem, że nie zawsze jest to takie cudowne, a możnaby powiedzieć, że zaczynam tęsknić do bezimienności i obojętności warszawskiej ulicy. Zwariowałam? Może, ale chyba jednak niekoniecznie.
Pewnego jak zwykle pięknego słonecznego dnia, a dokładniej w sobotę postanowiłam, że nie będę się kisić w mieszkaniu, tylko przejdę się trochę. Jednak chodzenie w upale po nawet pięknym mieście może być męczące, stąd wędrówkę zakończyłam w parku, do którego nie dochodzi hałas ulicy, słychać cykady i można na prawdę wypocząć w cieniu wysokich drzew. W tym sielankowym nastroju znlazłam jedną z nielicznych wolnych ławek w cieniu i zatopiłam się w lekturze przewodnika popijając wodą. Po pewnym czasie zbliża się jakiś facet, w wieku około trzydziestuparu lat, ani piękny, ani brzydki, szacuję klasa robotnicza. Mówi do mnie Ciao i zże nazywa sie Filippo. Ja grzecznie odpowiadam, ale informuję go swoim stałym tekstem, że nie mówię po włosku. On pyta się mnie po jakiemu mówię, na co ja, że po angielsku. On cały zadowolony siada koło mnie i zaczyna nawijać. Oczywiście po włosku. Ja z miłym uśmiechem próbuję mu wyjaśnić po angielsku, że nic nie rozumiem, bo jak już zaznaczyłam nie mówię po włosku, tylko po angielsku. On dalej swoje. Ta zabawa w głuchy telefon mogłaby trwać jeszcze długo, ale w końcu skumał i zaczyna mi wyjaśniać bardziej obrazowo wskazując obściskującą się parę na innej ławce i wskazując miejsce na mapie gdzie zapewne mieszka. Pomimo targających mną uczuć i uniesień rozsądek wziął górę i jednak nie zdecydowałam się na gorący seks z Filippo. Wyjaśniłam mu grzecznie, że dziękuję, ale nie jestem zainteresowana i wolałabym pozostać sama, innymi słowy, żeby się odchrzanił. Nie, to go najmniej nie zraziło, dalej klepał swoje. Musiałam więc zapakować swoje rzaczy i zrezygnować z tak miłej ławki w cieniu. Filippo był niepocieszony.
Szczerze powiedziawszy, to gdzieś w głowie zapaliły mi się czerwone światełka ostrzegawcze. Skoro w środku dnia w parku, gdzie przychodzą całe rodziny z dziećmi dostaję tego typu propozycję, to co jeśli idąc wieczorem do domu spotkam podchmielonego bardziej zdecydowanego typka? Zaczyna się robić nieciekawie. Od tego czasu zaczęłam bardziej naukowo spoglądać na mężczyzn mijanych na ulicy. Trochę statystyki: mężczyźni idący z kobietą zauważają mnie w około 10% przypadków, mężczyźni idący w grupie innych mężczyzn w około 60% przypadków, mężczyźni idący samotnie w 90% przypadków, samotni arabowie i murzyni w 99% przypadków. Serce coraz bardziej podchodzi mi do gardła. Na razie najlepszy sposób - nie patrzeć na faceta dłużej niż ułamek sekundy, szczególnie, jeśli chodzi o grupę 99%, czyli tych najmniej pożądanych. Myślicie, że moje obawy są przesadzone?
Historia nr 2.
Wracam w niedzielę wieczorem pociągiem z Como (najbliższa znana atrakcja turystyczna - jezioro nad którym Clooney ma dom, a inni w stylu Pita i Jolie przyjeżdżają na wakacje). Wagon jest dość pusty, tylko parę osób. Przede mną tyłem do mnie siedzi koleś w wieku około 30 lat. Bawi się telefonem, który widzę w przerwie między fotelami. Telefon jest odbajerzony, obiektyw aparatu ma też z przodu, tak że można robić zdjęcie sobie widząc się na ekranie. Jako, że siedzę za nim, dokładnie widzę ekran komórki. Ku mojemu zdziwieniu kogo widzę na ekranie? Sibie. Facet nie odwracając się do mnie zrobił mi zdjęcie! Bezczelny!
Historia nr 3.
Sobota, godzina 14. Stoję na stacji metra i czekam na metro patrząc się przed siebie, na tory. Koło mnie stoi jakiś facet lat pod 40, wraca z pracy, bo jest jeszcze w jakimś uniformie w stylu maszynisty, czy konduktora. W pewnym momencie odwraca się do mnie i o coś pyta. Ja jak maszynka odpowiadam, że nie mówię po włosku. On jak zwykle pyta się o języki, którymi władam. Ja: angielski, niemiecki, polski. Wybrał odpowiedź numer 2 i uradowany zaczyna szprechać. W przeciągu 4 minut oczekiwania zdołał się mnie wypytać co robię, na jak długo przyjechałam, skąd jestem itp., ja wiem, że w sumie 9 miesięcy spędził w niemieckojęzycznych krajach, stąd zna niemiecki. Przyjechało metro. Wsiadłam i usiadłam na wolnym miejscu, on stanął 3 metry dalej. Pomyślałam: ok, mam go z głowy. Moja stacja, wysiadam. On też.:) Wychodząc z metra dalej ciągnie rozmowę i próbuje zaprosić na kawę (ten przynajmniej bardziej po ludzku proponuje najpierw kawę, a nie od razu hop siup do łóżka). Ja grzecznie odmawiam. Nie zrażony pyta się o telefon, że może innym razem? Pozostaję niewzruszona. W końcu mówię zdecydowane Ciao i odchodzę w swoją stronę. On wraca do metra, bo wysiadł za mną 4 przystanki za wcześnie.
Statystyka: średnia otrzymanych propozycji: 1 na tydzień plus jedno zdjęcie.
Czy wy też nie zaczęlibyście się obawiać wychodzić na ulicę?
Autor:
Lalaith
o
13:56
0
komentarze
czwartek, 9 sierpnia 2007
To nie prawda, że włosi są gadatliwi. Siedzę w pokoju z jednym Włochem z krwi i kości w randze dyrektora. Całe dnie upływają nam na wspólnej pracy w absolutnej ciszy. Przez około 8 wspólnie spędzonych godzin uda się powiedzieć ciao o 9 rano, ciao o 18 i jedno pytanie zadawane mi przez 3 dni z rzędu – czy może zamknąć drzwi (potem i oto przestał się pytać). Nie myślcie sobie, że to bariera językowa. Okazało się, że mówi po angielsku i to chyba nawet całkiem nieźle, choć nie mogę być pewna, bo próba językowa była nadzwyczaj skąpa. W ciągu tygodnia raz powiedział mi, że telefon do mnie dwa razy dzwonił, innym razem ja mu powiedziałam to samo i raz zapytałam się, czy pada, co potwierdził (słownie, nie kiwnięciem głowy). W sumie wyszło pewnie coś około 50 słów z jego strony. Tylko nie myślcie sobie, że to gbur, o nie. Jest całkiem miły, czasem się uśmiechnie do mnie i zawsze miło rozmawia ze swoimi pracownikami, tylko po prostu prawie nic nie mówi.
Autor:
Lalaith
o
22:01
0
komentarze
Łazienka w pracy
Przychodzi taki czas w ciągu długiego, męczącego dnia w pracy, kiedy trzeba pójść za potrzebą. Szczególnie, że tu woda jest podstawą żywieniową. Wchodzę do łazienki. Nie powiem, robi całkiem niezłe wrażenie. Świeżo zrobiona, duże beżowe kafle na ścianach, wszystko jak się patrzy. Jest jednak jedna rzecz, która mnie zaskoczyła. W męskiej toalecie (drzwi są otwarte na oścież) obok pisuaru znajduje się bidet. Ja rozumiem, że o higienę trzeba dbać, ale bidet w publicznej toalecie w biurze to już chyba lekka przesada. I czemu tylko w męskiej?
Autor:
Lalaith
o
21:42
0
komentarze
Kuchnia
Mój „apartament w rezydencji“ jak go szumnie nazwano ma aneks kuchenny, składający się ze zlewu, dwupalnikowej kuchenki elektrycznej, mikro kawałka blatu miedzy tymi dwoma, szafkami nad i lodówką pod. Wyposażony jest w podstawowe sprzęty kuchenne. Zróbmy zatem przegląd: zestaw sztućców dla 2 osób, filiżanka duża i mała, 2 szklanki. Deska do krojenia – brak, porządny nóż do krojenia – brak. Jednak co my tu mamy na wyższych półkach? No tak.... kompletny zestaw do ugotowania porządnego włoskiego obiadu dla 4 osobowej rodziny. Garnek około 5 litrów do makaronu, ogromny cedzak, żeby ten makaron odcedzić, rondel do sosu, miska na sałatę i turystyczna zaparzaczka do kawy.:) A gdzie tłuczek do mięsa? No dobrze, nie będę już taka wybredna, ale jak ja mam pokroić sobie bułkę na kanapki, rwąc?
Autor:
Lalaith
o
21:40
0
komentarze
Druga próba otwarcia okna
Ostatnio ochłodziło się, czasem popaduje w dzień, a w nocy szaleją potężne burze. Stwierdziłam, że to najlepszy czas by wypróbować otwarcie okna z wtyczka na komary. Pierwsze spostrzeżenie – przed kolejną falą burzy robi się obrzydliwie parno i gorąco, pidżama klei się do ciała, nie ma czym oddychać, straszne męczarnie. Drugie spostrzeżenie – nie wiem jak to cholerne urządzonko ma działać, ale komary nadal są. Może mniej uciążliwe, ale nie wiem czy to kwestia urządzenia, czy lejącego się z nieba deszczu. Chyba poddam się kompletnie i będę mieszkać w zamkniętej puszce z chodzącą 24h na dobę klimą. Wygląda na to, że zostałam całkowicie zepsuta przez cywilizację i nie jestem w stanie znieść nie najgorszego przecież klimatu i występujących w przyrodzie żyjątek.
Autor:
Lalaith
o
21:37
0
komentarze
Szukam mieszkania
Czuje się w tym trochę zagubiona, bo ani nie wiem w jakiej dzielnicy szukać, ani nie znam dokładnie ich określeń – studio, monolocalo brzmią podobnie (chyba coś na kształt kawalerki), a jednak chyba się różnią. Największym wyzwaniem jest jednak studiowanie ogłoszeń po włosku. Affitto to wynająć, camera to pokój. Zastanawia jednak fakt, że w każdym mieszkaniu jest „bagno“. Szybkie spojrzenie do słownika... spokojnie, to tylko łazienka.:) Cuccina, camera to proste, ale cala reszta to już czarna magia.
Autor:
Lalaith
o
21:36
0
komentarze
Języki
Rozwijam się językowo. W pracy używam angielskiego. Poza pracą ja używam angielskiego, moi rozmówcy zazwyczaj włoskiego, czasem udaje się zrozumieć ogólny kontekst, zazwyczaj nie.:) Zdarza się, że Włoch coś umie po angielsku i wtedy jest już znacznie lepiej. Jednak na tym nie koniec. W pokoju mam telewizję, około 20 kanałów, z tego 18 po włosku (MTV też jest włoskie), CNN i jeden po niemiecku SAT1. Nie da się w kółko oglądać wiadomości, wiec jeśli oglądam telewizje, to najczęściej SAT1. Moje ulubione programy: Lens & Partner – gorsza wersja W11 na zmianę z K11 (czyli W11 po niemiecku).:) Niestety to zazwyczaj idzie jak wracam z pracy.
Autor:
Lalaith
o
21:33
0
komentarze
Pierwsza próba otwarcia okna
W pokoju, w którym mieszkam mam klimatyzacje, inaczej nie dałoby rady wytrzymać. Cudowne urządzenie, które na szczęście jest mało wydajne i dzięki temu nie mam strumienia zimna powodującego ciarki na plecach, a powolne ale skuteczne chłodzenie do optymalnej temperatury (nie za zimno). Jednak nie ma to jak powiew świeżego powietrza. Postanowiłam zatem otworzyć okno na noc i wywietrzyć, jak już będzie chłodniej. Eksperymentalna noc okazała się dość ciężka, a to za sprawą cholernych latających wszędzie komarów. Bzyczały, gryzły i ogólnie nie dawały spokoju. Rano wstaję i okazuje się, że jestem cała w kropki, wredne swędzące małe kropki, a w pokoju może dwa, za to jakże aktywne komary. Przestałam wietrzyć, powracam do opcji pełnej klimatyzacji, a oprócz tego zaopatrzyłam się we wtyczkę elektryczną z olejkiem przeciw krwiopijcom. Tylko boję się otworzyć okno i przetestować, czy to działa.
Autor:
Lalaith
o
21:32
0
komentarze
Okiem przybysza
Moje pierwsze wrażenia z Włoch … Cóż, nie wiadomo od czego zacząć. Jest słonecznie, ale nie tak strasznie gorąco jak się spodziewałam, podobno w zeszłym tygodniu było nie do wytrzymania, ale teraz jest przyjemnie ciepło, choć za długo na słońcu nie należy przebywać. Jedzenie wyśmienite, ale zastanawiam się jak długo można jeść bułeczki (panini, calzoni i inne tego typu), pizze, makarony i sałaty, bo to jest podstawowy zestaw, przynajmniej na lunch. Lunch – ciekawa sprawa. Dziś byłam pierwszy raz z Włoszką na lunchu. Jest obowiązkowa przerwa godzinna na lunch, podczas której byłyśmy w piekarni – do wyboru panini, calzoni, kawałki pizzy i inne bułeczkiJ - jakżeby inaczej, a następnie z tym w ręku idzie się na miasto, kończąc w galerii handlowej wśród ciuszków, kosmetyków i torebek - byle zmieścić się w godzinie.:) W pracy ludzie siedzą dość długo, zaczyna się o 8.30, o13 lunch, teoretyczne zakończenie pracy 17, w praktyce o 18.30 jeszcze sporo osób było, choć nie wiem jak jeszcze długo, bo ja już wyszłam. Włosi – osobistych kontaktów jak na razie nie miałam dużo. Są raczej przyjaźnie nastawieni. Wszędzie mówi się buongiorno, arrivederci i grazie. Można to klepać do znudzenia. Po angielsku w Mediolanie raczej mówią zazwyczaj ci co skończyli studia, ale nie należy oczekiwać super brytyjskiego, dobrze jak się porozumiewają na poziomie FC. Faceci są niesamowicie przystojni, ale kobiety są równie piękne, wiec można wpaść w niezłe kompleksy. Wszyscy wysocy, szczupli, w dopasowanych strojach, dobrze ubrani, wyprostowani i oczywiście ciemni. Z obserwacji ulicy – najlepiej rozmawia się przez komórkę prowadząc coś – samochód, skuter, czy choćby rower. Są różne metody – można prowadzić 1 ręką lub np. wcisnąć komórkę pod kask i w ten sposób mieć 2 ręce wolne do prowadzenia. Już drugiego dnia widziałam dwóch gości – jeden w samochodzie, drugi na skuterze, którzy chcieli się bić na ulicy. Tak wściekłego faceta już dawno nie widziałam. Na szczęście nie wożą baseballi i skończyło się chyba tylko na obelgach i prężeniu klaty.:) Pod względem architektonicznym przeważają kamienice w stylu Pragi, czy Budapesztu, ulice są dość wąskie, brukowane dużymi bordowymi kamieniami, ale nie są to malownicze uliczki z babciami, kwiatkami i suszącym się praniem. Nie ma zieleni i to powoduje, że miasto jest dość przytłaczające po pewnym czasie. Z pewnością wrażenie robi Duomo – wielka katedra bogato rzeźbiona od 4 lat w konserwacji, której odrestaurowana część świeci porażającą bielą odbitego słońca.
Drugi zapierający dech w piersiach budynek to galeria handlowa z początku XIX wieku z niesamowitym szklanym dachem na metalowej konstrukcji (nowoczesne się nie umywają), w której na przeciwko Louisa Vuittona jest… McDonald. Jak widać nie tylko u nas są problemy z McD czy Sfinxem na starówce.
Autor:
Lalaith
o
21:15
0
komentarze
W poszukiwaniu sklepu
Sklep spożywczy – prosta sprawa. Za najbliższym rogiem będzie coś w rodzaju Żabki albo inne takie. Jak będzie duży supermarket, to też się nie zmartwię. Byle jakąś bułkę dostać i coś do picia, bo gorąco. I tu się można zdziwić. Centrum miasta. Po godzinie krążenia po większych ulicach i zaglądania w mniejsze, poddałam się. Oni tu chyba nie kupują jedzenia. Nie ma nic, nawet najmniejszego zapyziałego straganu, nie mówiąc już o porządnym sklepie. Za to jest pełno kafejek i restauracji. Godzina około 13 i pełno ludzi w gajerkach. Zapewne wyszli na lunch. Postanawiam więc spróbować nabyć coś w jednym z bardziej obleganych miejsc, gdzie mam większe szanse, że nie wpakuję się w spelunę lub najwyższą klasę. Zamawiam panini, czyli okrągłą sporą kanapkę z mozarellą i pomidorami i wodę. Kanapka 3 euro, woda 0,5 litra (nie ma mniejszych) 1,5 euro. To jakieś 16 złoty. Jak sobie to uświadamiam kanapka staje w gardle i pęcznieje. Postanawiam więcej nie przeliczać. Chodziłam po mieście jeszcze z kolejną godzinę. Sklepu spożywczego nie znalazłam.
Autor:
Lalaith
o
20:49
0
komentarze
Moja stopa dotknęła ziemi obiecanej.
Wylądowałam.
Jest piękny słoneczny ciepły dzień (w Polsce było zimno i padało).
Z lotniska do miasta jedzie się godzinę autobusem. Sam lot trwał zaledwie dwie z małym hakiem, więc trochę denerwuje fakt, że lotnisko jest tak daleko. Wysiadka pod dworcem kolejowym. Tu już przyszalałam i wzięłam taksówkę aby podwiozła mnie pod drzwi. Ostatecznie mam ponadnormatywną walizkę, więc nie będę jej tachać jak jakaś idiotka przez środek miasta w upale, dysząc i sapiąc nie mając jeszcze pojęcia o tutejszych środkach komunikacji.
Mam zarezerwowane miejsce w Rezydencji w centrum miasta. Ciekawe jak wygląda rezydencja wynajmująca pokoje. Okazuje się, że jest to budynek przy jednej z głównych ulic z recepcją na dole. Środek urządzony w klasycznym stylu nieprzeszkadzającym nikomu z kremowymi ścianami, drewnianą recepcją i scenkami rodzajowymi z polowań na ścianach. Na recepcji siedzi szeroko uśmiechająca się murzynka, jak się później okazało z Kuby. Mój apartament w rezydencji okazuje się urządzonym w podobnym stylu co dół pokojem wielkości mojej sypialni (około 10m2), w którym zdecydowaną większość miejsca zajmuje podwójne łóżko made in IKEA z aneksem kuchennym na przeciwko wejścia szerokości rozpostartych ramion (moich ramion) i zadziwiająco dużej w porównaniu z resztą łazienki, w której mieszczą się wanna i bidet. Jak na przejściowe mieszkanie, za które nie płacę to może być. Plusem jest działająca klimatyzacja. Wrzucam swoje rzeczy do środka, przebieram i postanawiam ruszyć w miasto, bo jak się okazuje za godzinę zamkną mi sklep spożywczy na dwugodzinną sjestę, a ja po jogurcie z rana jestem już trochę głodna.
Autor:
Lalaith
o
20:44
0
komentarze
Lotnisko
30 lipca, poniedziałek, wylot.
Coś uporczywie dzwoni. Budzik. Jest środek nocy, 4:50 po wczorajszym dniu na najwyższych obrotach. Pamiętaj, nie możesz go wyłączyć, bo obudzisz się za 3 godziny. Niech dzwoni do czasu aż wyjdziesz spod prysznica. Nawet nie jest tak ciemno, jakby się można było spodziewać. W lodówce jogurt z przeznaczeniem właśnie na dzisiejszy poranek, masło i kawałek cytryny. Wygląda na to, że nowe życie zaczynam od diety. Nawet o dziwo udało mi się wyrobić na umówioną 6, kiedy przyjechali rodzice. Stan spraw: ja, jedna duża malinowa walizka i mały plecaczek. Na lotnisku walizka dostaje naklejkę “heavy”, ale za to jest tylko jedna.:) Oczywiście przekroczony limit, ale magiczna plakietka “pracownik lotniska” powoduje brak najmniejszego komentarza. Grunt to mieć chody. Gorzej jest przy bramce. Trzeba wszystko prześwietlać, norma, ale facet chyba wstał jeszcze wcześniej niż ja, bo zaczynają się kłopoty.
- Proszę otworzyć, co to jest?
- Pasta do zębów.
- Nie wolno.
- Dlaczego?
- Bo jest powyżej 100ml.
- Nie jest, bo jest częściowo zużyta.
- Nie ważne ile w środku, ważne, co jest na opakowaniu.
Kretyn. Przecież mam aparat i zestaw szczotka + pasta to teraz moje standardowe wyposażenie, bez którego nigdzie się nie ruszam. To nie pierwszy raz, gdy przechodzę z pastą przez bramki i do tej pory się nie czepiali. Może jeszcze bym się kłóciła, ale na tubce jak wół na czerwono 125 ml, 25% gratis. Szlag by ich trafił z takim gratis. Ja nie chcę gratis, bo potem kretyn się czepia i ledwie zaczęta pasta ląduje w koszu.
Autor:
Lalaith
o
20:07
0
komentarze
Pakowanie
27 lipiec, 3 dni do wylotu.
Termin wylotu: poniedziałek, 7:50 rano. Auuć, boli. 7:50, czyli na lotnisku trzeba być o 6:20, wyjechać z domu o 6:00, wstać gdzieś przed 5:00. Jejuś. Dobrze, że nie lata się tak codziennie.
Dziś mamy piątek. Spotkanie ze znajomymi o 20. Czyli zostaje sobota i niedziela na spakowanie się. Spokojnie się wyrobię, przecież na początek zabieram tylko ubrania na miesiąc i to co niezbędne do pracy. Cała reszta zostaje w mieszkaniu i jak wrócę za miesiąc to się zastanowię, co zabrać, co przewieźć do rodziców, a co zostawić w mieszkaniu. Jest nieźle.
Telefon. Jest ktoś chętny do wynajęcia mieszkania. Ok, może być. Umówiłam się na oglądanie w sobotę. Lepiej załatwić to jeszcze teraz, żeby mieć czas do namysłu i nie zostawiać wszystkiego na te 3 dni jak będę tu we wrześniu.
Sobota. Spokojnie wstaję (w końcu mogłam się wyspać), śniadanko, małe zakupy, tylko na 2 dni. Nastawiam pranie pierwsze, drugie… Zaczynam rozglądać się po mieszkaniu co tak na prawdę muszę zabrać oprócz ubrań. Nadchodzi godzina 16 i kobitka zjawia się na umówione spotkanie. Wchodzi, rozgląda się i stwierdza, że się jej podoba. Mała przechadzka, dochodzimy do konkretów, czyli kosztów. Chwilę się zastanawia, mówi, że niby jeszcze sprawdzi budżet, ale właściwie to ona je weźmie. Jest tylko mała prośba. Czy ona może wprowadzić się już?:) JUŻ?! JAK TO JUŻ?! Tzn. w poniedziałek, jak tylko ja wyjadę. Panicznym wzrokiem błądzę po pokoju. Jezu, ale tu są wszystkie moje rzeczy! Przed oczami staje mi stos kartonowych pudeł, szafa książek, kuchnia… rany, kuchnia! Wszystkie garnki, talerze, tony kieliszków, które ledwie co dostałam na parapetówie, a od których pudła oczywiście wyrzuciłam, bo niby po co mi one... płyty, sprzęt grający, innymi słowy cały ten majdan! Czy ona zwariowała?! Ja ledwie co kończę trzecie pranie, a ona chce żebym w …. no tak dziś do północy to 8 godzin, jutro jestem trochę już umówiona, więc gdzieś może ….10 godzin i mam znaleźć w tym czasie pudła kartonowe (pamiętajmy jest weekend, wszystko zamknięte, brak dostaw do sklepów), spakować wszystkie moje rzeczy i spakować się do Włoch. Absolutnie, niepodważalnie niewykonalne!
No i co? W mieszkaniu z moich rzeczy został rower, bo nie było jak przewieźć. Jak się człowiek spręży, to wszystko się da. Trzeba tylko zorganizować odpowiednia ekipę, czyli MAMĘ.:) Ojciec przywiózł w niedziele pudła (w całej okolicy znalazłam jedno, mówiłam – weekend). Ja spakowałam się do Włoch, większość kuchni, książki, łazienkę i sprzęt, mama całą garderobę i wszystko inne co zostawiłam po sobie nie mając na to czasu. Moja pościel jest już w maglu, a kobitka mogła się wprowadzić od środy. Może ktoś potrzebuje niezaplanowanej przeprowadzki w ekspresowym tempie?
Tylko mi nie mówcie, że ja zawsze w ostatniej chwili się pakuję, przecież w planie była jedna walizka, a nie całe moje życie.
Autor:
Lalaith
o
19:55
0
komentarze



