Wyruszylam w moja podroz w nieznane. Wsiadlam do pociagu relacji Mediolan – Florencja. Bylam grubo przed czasem, bo nie bylo lepszego polaczenia z Monzy, wiec zajelam strategiczne miejsce na korytarzu. Wybralam sobie siedzonko w dobrej odleglosci od drzwi wejsciowych i kibelka i jedyne bez poreczy, ktora sie wrzyna w kark gdy chce sie oprzec o sciane. Nawet nie bylo tak zle, lepiej niz oczekiwalam, daleko bylo do dawnych czasow na trasie Warszawa – Zakopane w pierwszy dzien ferii. To bylo przezycie! A tu, bulka z maslem. Od Bolonii nad glowa wisialy mi niezbyt rozkoszne wylewajace sie ze spodni biale brzuszki nalezace do polskiej pary. Na wszelki wypadek nie odezwalam sie.
Pierwszy przystanek – Florencja. Tlum ludzi wsrod ktorych kraze nie bardzo wiedzac co ze soba zrobic, bo mam na tyle malo czasu, ze nie moge zrobic porzadnego zwiedzania. Krece sie zatem po okolicy i ogladam wszystko z zewnatrz. Kolejka do katedry okreca sie wokol niej dwa razy. Mi pozostaje poleganie na wyobrazni, ktora na podstawie przewodnika kreuje zapierajacy dech w piersiach widok ogromnej kopuly katedry z tarasem widokowym przylegajacym do jej wewnetrznych scian. Coz to musi byc za widok! Ale zejdzmy na ziemie, powrocmy do rzeczywistosci. Przebijam sie przez uliczki, koscioly, ratusze, rezydencje bogatcyh i inne atrakcje. Wypadam na plac, gdzie stoi wielki Dawid Michala Aniola. On jest wielki! I wszystko ma wielkie! (I nie mowie tu tylko o dloniach). No fakt, tak jak popatrzyc na cialko, to kawalek niezlego faceta by z niego byl, nic dziwnego, ze go uwazaja za przyklad idealu meskiego ciala. I powiedzcie mi jak to jest? Kobieta idealna ewoluuje. Czasem blada jak sciana, czasem slonecznie opalona, czasem o rubensowych ksztaltach, czasem chuda jak patyczak na wybiegu. A facet, tak i wtedy, tak i teraz ma tak samo idealne cialo. Mozna stac i wzdychac. Potwierdza sie prawda ogolnie znana – zadne zdjecia nie pomoga, nie ma to jak zobaczyc na wlasne oczy w calej okazalosci.:) Nie bez ociagania oddalam sie by ogladac inne posagi – Neptuna, trzy chimery i nie wiem jeszcze co. To byla najlepsza galeria rzezb jaka do tej pory widzialam.
O kurczaki! Musze zdazyc na lotnisko odebrac moj zamowiony samochodzik. Oby tylko tam byl, oby byl, bo inaczej jestem ugotowana!
Lotnisko to mini barak, jak na awionetki, a podobno miedzynarodowe. Parking z samochodami z wypozyczalni byl wiekszy niz samo lotnisko. Samochod jest, stoi, wszystko przygotowane. Obrzydliwy blekitny gadzecik, pasuje tylko do szpilek i rozowej torebki, akurat jak dla damulki, czyli zupelnie nie jak dla mnie.:) Fiat Panda nie nalezy do najpiekniejszych samochodow swiata, ale przeciez nie o to tu chodzi, wazne, zeby byl sprawny i niezawodny (Fiat, dobre sobie, kogo ty probujesz oszukac?). Pan daje mi kluczyki, miejsce 123 i radz sobie pani sama. Szabla w dlon i jedziemy. Zadanie – rozpracowac jak to dziala, wydostac sie z miasta, wjechac na wlasciwa autostrade, rozszyfrowac system placenia za autostrade (nigdy tego wczesniej nie robilam) i jakos dac sobie rade bez GPSa. Przez pierwsze 3 kilometry spocilam sie jak szczur, robilam dziwne zmiany pasow, zupelnie niepotrzebnie, ale poniewaz wszyscy jezdza tu jak stuknieci, nikt nie zwracal na mnie uwagi. Praktycznie nie ma problemu jak komus zajedziesz droge, skrecisz w lewo majac migacz w prawo, przejedziesz na czerwonym, a kierunkowskazow wogole nikt nie uzywa (obserwowalam wszystkie 4 dni, ani razu zaden z samochodow go nie wlaczyl opuszczajac rondo, ktorych tu sporo, no bo po co?). Klaksonu uzywa sie w jednym przypadku – jak za wolno jedziesz.:) Wszytko sie udalo, wyjechalam na autostrade (kolory niebieskie i zielone dla okreslenia autostrady i drogi normalnej sa tu na odwrot), udalo mi sie nie zjechac z niej w zlym miejscu (jak na pasie po ktorym jedziesz jest napisane zjazd do Florencji, to wcale to nie oznacza, ze ten pas zawiezie cie do Florencji) i zaplacic za autosrade (samoobsluga, same guziki i dziurki opisane po wlosku, nic nie rozumiem, ale naciskam najwiekszy i najbardziej wytarty). Z atlasem na kolanach, radiem z jedyna odbierajaca stacja i klima ktorej nigdy nie znalazlam (na szczescie nie bylo tak goraco) szczesliwie dojechalam do Arezzo.
Jakie ono sliczne!!! Jakie cudowne!! Ogladaliscie Zycie jest piekne? Tak wlasnie wyglada Arezzo. Wspinam sie na szczyt gory idac brukowana ulica tylko dla pieszych wsrod sredniowiecznych domow kamiennych. Jest pieknie, jest cudownie, popoludniowe slonce wydobywa z nich terakotowy kolor. Nie ma natloku turystow, mozna odetchnac, jesc lody na schodach kosciola i rozkoszowac sie widokiem. Jeszcze udalo mi sie zobaczyc przed zamknieciem freski Pierro della Francesca. Prawdziwa historia krzyza. Malunki tak trojwymiarowe, ze prawie rzeczywiste. Jak na swoje czasy facet byl geniuszem.
Docieram na glowny plac. Jaki on smieszny, taki przekrzywiony, pochylony, bardzo spadzisty. Nie da sie grac w pilke, bo spada tylko w jednym kierunku. Wszystko dookola jakby czas sie zatrzymal, kamienice, ratusz, podcienia, studnia na srodku, niesamowite. Czy ja moge tu zostac, czy musze jechac w dalsza podroz? Jak to jest takie cudowne, to co bedzie dalej?
Wybralam sie na kolacje. Znalazlam osterie, mala, ciasna, z mnostwem bibelotow na scianach, obrusach w kratke, papierowych serwetach, waska jak tramwaj, ciasna, goraca, prawdziwie lokalna, wloska, idealna. Zamowilam kawalek wieprzowiny z grill, fasolke i wino domowe na kieliszki. Jedzenie lokalne, typowe, na bialych talerzach troche jak z GSu, smaczne, nie wystawne, dokladnie takie jak chcialam. Przy stoliku obok para zamowila specjalnosc okolicy – Fiorentine, czyli stek wolowy z koscia z grilla. Danie numer jeden, kazdy musi sprobowac. Ja na szczescie jestem juz troche w temacie, bo turysta swiezynka, kuszony opisami w przewodniku moze nieopatrznie zamowic sobie taki kotlecik, a wtedy pani przynosi talerz, albo moze deske, albo co innego co uniesie miesko srednicy 30 centymetrow, grubosci 5.:) Danie to jest tylko na wage. Minimalna wielkosc kotlecika – 1 kilo, tak jak sie idealnie odrabuje „plasterek” od calosci.:) Jedyna mozliwosc – zjesc na spolke, co tez obserwowana para uczynila.
Czas sie zbierac do hotelu. Oczywiscie nie wydrukowalam sobie mapki dojazdu, mam sam adres i opis w pamieci, ze znajduje sie ponad miastem, z pieknym widokiem na nie. Udaje sie poza miasto, w gore. Jest ciemno, bardzo ciemno, nie ma latarni, nie ma ludzi, nie ma sie kogo zapytac. Jest! Jest! Facet dowozacy pizze, zlapac, bo to jedyna okazja. Hotel zna, ale jest z kompletnie drugiej strony miasta. Pani pojedzie w tamte okolice i zapyta sie dalej. Tak tez zrobilam. Po drugiej stronie miasta zlapalam kogos na stacji benzynowej. Parka objasnia mi droge – na rondzie prosto, potem po luku do gory skrecic w prawo, dwa ronda, na trzecim w lewo, kierowac sie na zona industriale, na swiatlach w prawo, a potem powinny byc juz znaki. Po drugim rondzie mozna sie totalnie zakrecic, na trzecim kompletnie stracilam orientacje w terenie, nie mialam pojecia z ktorej strony jest Arezzo, ale wiedziona jakims dziwnym instynktem po 3 rondach, 2 zjazdach na autostrade, na ktora nie wjechalam, 4 swiatlach, 5 zakretach, dawno po danych mi wskazowkach, jakims cudem wyladowalam pod hotelem, ktory wedlug mojego rozeznania znajdowal sie na kompletnym bezludziu w okolicy przemyslowej. Nie ma to dla mnie zadnego znaczenia. Ja tu zamierzam sie przespac, rano wrzucic cos na zab i zabierac sie jak najpredzej. Co tez uczynilam. Z bolem serca zrezygnowalam z potancowki emerytow i rencistow, ktora miala miejsce na parterze. Musze przyznac, ze idealnie komponowali sie z wnetrzem, ktore tez czasy swojej swietnosci mialo juz za soba.
czwartek, 22 maja 2008
Toskania dzien 1 - Arezzo
Autor:
Lalaith
o
16:27
0
komentarze
Toskania dzien 2 - Cortona
Nastepny przystanek: Cortona.
Droga prowadzi przez rowninie. Na horyzoncie ukazuje sie gora, wyrastajaca na srodku stolnicy, a na jej szczycie usadowilo sie miasto. Widok niesamowity. To miasto to moja Cortona.
Wspinam sie moja blekitna mydelniczka po kretej stromej ulicy. Pod samym szczytam, tuz przed starowka musze zaparkowac. Moj samochod ma ten wielki plus, ze jest najmniejszy z mozliwych, wiec znajduje miejsce akurat dla siebie, z ktorego wszystkie Volvo i Saaby zrezygnowaly. Nie wiem jak to zrobie, ale musze jakos wpakowac moje cacko w ta dziurke, parkujac rownolegle, w polowie na ulicy, w polowie na skrawku ziemi przed urwiskiem. Stromo jak cholera, a ja mam zrobic koperte majac po 5 centymetrow luzu z przodu i tylu, a ostatni raz tak parkowalam chyba na polu manewrowym. Paralizu dopelnia mysl, ze pierwsze 1000 euro za szkody musze wylozyc z wlasnej kieszeni, wiec ewentualne otarcia nie wchodza w gre. Moze w okolicy jest Mentos, the fresh maker, ktory po prostu wstawi moja mydelniczke w miejsce?:) 10, moze 15 razy, przemieszczanie sie o 3 centymetry, ale w koncu sie udalo, nawet za bardzo nie wystaje i bez otarc! Zwyciestwo!:)
Cortona..... ahhh, coz rzecz, mikro raj. Jeszcze piekniejsza niz Arezzo. Strome waskie uliczki, domy z kamienia, placyki, studnie, drewniane portale, okienka w kamiennych plaszczyznach scian i to wszystko tonie w sloncu. Miejsce, w ktorym mozna sie zakochac i nie przeszkadzaja nawet turysci. Usiadlam na schodach do ratusza, w jedynym skrawku cieniu z kawalkiem pizzy i cola w reku. Wyciagnelam nogi i rozkoszowalam sie idealna chwila, wdychajac powietrze, przygladajac sie ludziom, podziwiajac kamienne konstrukcje, odpoczywajac, rozkoszujac sie chwila.
W pewnym momencie drzwi ratusza sie otwieraja i wychodza bordowe wrozki, pieknie wystrojone, za nimi podazaja herosi. Ostatnia wychodzi dama w bieli ze swiezo zaslubionym. Cala grupa idealnie komponuje sie z otoczeniem, oni tu pasuja, ja jestem intruzem, ale robie sie niewidzialna, wtapiam sie w murek pod ktorym siedze i obserwuje wszystko z boku. Nie, to nie wlosi, to amerykanie. A przynajmniej ona. Ma wszystko, druzbow, czekajaca czarna limuzyne, profesjonalnych fotografow z lunetami, obstawe. Przeciez slub jest raz w zyciu, jak juz robic to z cala pompa, w romantycznych wloszech, ze wszystkim co sie da.
Popoludniu byl drugi slub amerykanski. Skad takie powodzenie tego malego miasteczka? Podobno byl kiedys film o wlochach w stanach i jednym z plenerow bylo to miasto. Czy amerykanie robia wszystko pod dyktando filmow? Jakie to banalne.
Z bolem serca opuszczam strome krete uliczki i udaje sie dalej. Tym razem czeka na mnie Montepulciano.
Autor:
Lalaith
o
16:27
0
komentarze
poniedziałek, 19 maja 2008
Wyprawa rowerowa
Ostatni weekend byl pracowity. W sobote wysprzatalam mieszkanie, bylam na poczcie, zrobilam zakupy, stoczylam kolejna bitwe o internet, poprzesadzalam kwiatki i jeszcze udalo mie sie poopalac i poczytac gazete po wlosku. Wieczorem bylam na pizzy z Partyamo. Bylo bardzo fajnie, milo wspominam. Wole tego typu wypady od aperitiva, bo jest mniej osob, zdecydowana wiekszosc znam, siedzi sie przy stole i mozna normalnie pogadac, a nie przekrzykiwac sie w barze i brac kolejnego drinka, na ktorego nie ma sie ochoty.
W niedziele zrobilam sobie wycieczke rowerowa. Pojechalam kawalek pociagiem, a nastepnie wzdluz rzeki, ktora biegnie w kanionie, mijajac co i rusz elektrownie wodne, mosty wysoko w gorze i inne konstrukcje zaprojektowane przez Leonarda. Super wyprawa. Przy okazji dowiedzialam sie, ze nie mam kondycji, bo po 50 km w dosc latwym terenie calkowicie opadlam z sil i postanowilam ostatnie 20 km do centrum Mediolanu pokonac metrem.
Wycieczka nie zaczela sie zbyt szczesliwie. Wmowilam sobie, ze mam niewiele czasu do pociagu i musze sie pospieszyc, co oczywiscie nie bylo prawda. Droga prowadzila przez glowny deptak miasta, musialam wiec wykonywac slalom miedzy ludzmi, ktorych bylo juz sporo. W pewnym momencie pani idaca prosto zauwazala cos na wystawie i skrecila. Ja niestety spanikowalam i nacisnelam obydwa hamulce na raz. Blad, oj duzy blad. Hamulce wykonaly swoje zadanie swietnie, przednie kolo sie zablokowalo, rower stanal w miejscu, a ja polecialam dalej z predkoscia 20km/h. Rower postanowil nie zostawic mnie samej w tak dramatycznej sytuacji i podazyl za mna. Wykonalam zawodowy slizg na chodniku, dokladnie wsrod niedzielnych spacerowiczow. Szybko sie podnioslam i ocenilam straty. Nic specjalnie nie boli, krew nie leci, wszystkie czlonki na miejscu, obilam sobie tylko okolice lewego lokcia (jak sie pozniej okazalo bardzo fioletowe okolice), ale tak poza tym to wlasciwie bez zadnych wiekszych obrazen. Tylko moj swiezo wyprany pastelowy stroj nie byl juz tak odsiwetny, ale ostatecznie nie ide na wybieg, tylko na wyprawe rowerowa, wiec ujdzie w tlumie. Przyszla kolej na ogledziny roweru. I tu niespodzianka. Stoi sobie jakby nigdy nic, calkiem spokojnie i dostojnie, tylko do gory nogami. Wykonal piruet i wyladowal na kierownicy i siodelku. Obok lezal bidon, lancuch co wypadl z koszyka i przedni blotnik, ktory wsunelam w 2 sekundy na miejsce. Zniszczenia – brak, wszystko na swoim miejscu i dziala.
4 razy zapewnilam pania, ze wszystko w porzadku, nie jestem w szoku i na prawde dobrze sie czuje, po czym postawilam rower na nogi, tzn. na kola, posprzatalam drobiazgi, wsiadlam i dostojnie oddalilam sie jakby nigdy nic.:)
Sekret braku obrazen jest prosty. Na starowce chodnik wykonany jest z plyt kamiennych, mocno wyszlifowanych milionem stop, ktore przez niego przeszly. Skutkiem czego pojechalam po nim jak po gladkim stole, tylko wycierajac caly brud.:)
Autor:
Lalaith
o
10:33
0
komentarze
Last minute
Weekend majowy. W co sie bawic, w co sie bawic?...
No wlasnie, cos trzeba ze soba zrobic, tylko co? 4 dni, wiec nie malo ale tez i nie duzo. Wybor padl na Toskanie – nie za daleko i nie za blisko. Tylko z kim? Nie mam towarzystwa, kazdy ma inne plany, z Polski nikt nie przyjezdza. Jechac samej czy nie? I jak, czym, a jak z noclegiem? Ale nie chce przesiedziec tych dni w domu. Milion mysli, nie moge sie zdecydowac. W koncu we wtorek podejmuje decyzje. Chrzanic ich wszystkich, jade. Zajrzalam do przewodnika i opracowalam trase. Musze wynajac samochod, bo inaczej sie nie da. Czasu nie za wiele, wiec nie bede sie koncentrowac na duzych miastach, tylko pojade do mniejszych i pokrece sie po okolicy. W srode przychodze do pracy pelna entuzjazmu, bo musze wszystko wynalezc na necie. Samochod prosto, wiem tez mniej wiecej w jakiej okolicy kiedy chce nocowac, a co to za miejsce to mi wszystko jedno, byle nie za drogo, bo hotel i tak mi potrzebny tylko na noc, zeby sie przespac. Mam samochod, wiec moze byc poza miastem. Nie powinno byc tak trudno znalezc. Pelna energi mowie w pracy o moim planie, a moi koledzy patrza tylko na mnie i pukaja sie w glowe, kiwaja glowa z politowanie albo prychaja. Mowia chorem: Chyba na glowe upadlas! Chcesz jutro jechac do Toskanii, w weekend majowy, gdy jest pelno az po brzegi, wszystko zajete od miesiecy?! NIE DA SIE! Jak to sie nie da?! To wy nie wiecie co mowicie. Ja jutro jade. Jak Ania postanowi, to wszystko sie da. Jeszcze zobaczycie. Teraz to juz staneliscie mi na moim honorze i musi sie udac.
Zaczne od samochodu, bo to najlatwiej. Wypozyczam we Florencji. Pierwsza wypozyczalnia – nic nie ma. Druga – nawet nie pytaja sie jaki model, nic nie ma. Trzecia – jest, ale na lotnisku, a nie w centrum. A jak daleko do lotniska? Ja nie wiem prosze Pani, ja siedze w centrali w Irlandii i nie wiem jak wyglada Florencja, nigdy tam nie bylam. Po krotkim wywiadzie okazuje sie, ze we Wloszech w niedziele, swieta i sobote popoludniu, czyli ogolnie caly weekend wypozyczalnie samochodow sa zamkniete, wszystkie i w kazdym miescie. Ale na szczescie sa dyzurujace na lotniskach. Jak lotnisko jest 80 km od miasta jak w Mediolanie, masz pecha, jak 15 jak we Florencji, masz szczescie. Biore auto z lotniska w nieznanej mi korporacji, nieznany model, ale mini i za znana cene.:) Raz kozie smierc. Nie bylo prosto, ale jest.
Przyszla kolej na nocleg. W najgorszym wypadku mam samochod i sprzet kempingowy w domu, wiec plan B jest. Szukam jednak schroniska mlodziezowego. Prawie wszystko wybukowane. Jest jeszcze pare pokoi, ale musze wziac cala dwojke, zaplacic za 2 osoby. Pies im morde lizal. Czas na B&B. Jest tego duzo, ale zadne nie ma informacji na stronie, cza sa wolne miejsca, a jak zaczne dzwonic po wszystkich, to moge tu siedziec przez tydzien. Czas podniesc poprzeczke. Hotele. Niezawodna Wilma dala mi adres strony internetowej, gdzie jest ich sporo. Rzeczywiscie sa, znajda sie tez i takie w cenie ponizej 500 euro za pokoj. Ostatecznie znalazlam 2 w cenie okolo 60 euro za noc. Niby nie bardzo tanio, ale jak na Wlochy tez i nie koszmarnie drogo. Jak mam wybierac miedzy schroniskiem mlodziezowym a hotelem 3 i 4 gwiazdkowym ze sniadaniem i wlasna lazienka w tej samej cenie, to chyba nie ma sie nad czym zastanawiac. Ostatni nocleg byl najtrudniejszy do znalezienia. Ostatecznie musialam zaakceptowac bardzo ladny luksusowy hotel z kamienia, w srodku pustkowia, wsrod zieleni za cene dosc wysoka, bo 80 euro. No ale co tu zrobic? Nie ma innego wyjscia i tylko 1 noc, wiec moze przezyje. Jak na razie pelen sukces.
Zostalo tylko kupienie mapy Wloch (kolejne zdziwienie wlochow, jak ja sobie wyobrazam jazde samochodem bez GPSa?!) i biletow kolejowych do Florencji (oczywiscie nie bylo juz miejscowek, wiec wzielam stojace w najtanszym IC). Calosc zabrala mi 3 godziny 15 minut. I co nie da sie?! Mi ma sie nie udac?! Ha! Ha! Ha! Patrzcie na mnie, jestem wielka, niezwycierzona i niepokonana! Pomnik, pomnik, pomnik dla mnie.:))) Niemiec, ktory od dwoch miesiecy ma zabukowane wakacje wrzesniowe przyznal, ze nie wierzyl, ze mi sie uda. Oj biedaku, moze dzieki mnie sie troche wyluzujesz i czasem postawisz na spontanicznosc.:)
No dobra, zobaczymy w praniu czy wszystko rzeczywiscie jest na miejscu i czeka na mnie. Przygodo, ide do ciebie!
Autor:
Lalaith
o
10:29
0
komentarze
Powrot z Niemiec
Powrot z Niemiec nie nalezal do najprzyjemniejszych. Wlochy powitaly mnie pelnia swoich mozliwosci. Lot Air Dolomity spozniony, nie za duzo, ale zawsze. Na lotnisku w Mediolanie dlugie oczekiwanie na bagaz. Tasma ruszala i stawala 3 razy. Po pol godziny w kocu czarna dziura wyplula moja walizeczke. Jest juz po polnocy. Wychodze na zewnatrz zeby zlapac taksowke. Kolejka oczekujacych i zadnej taksowki. Co pare minut zjawia sie jakas, ale ludzie naplywaja do kolejki znacznie szybciej. Po pewnym czasie kolejka liczy juz z jakies 50 osob, ja na szczescie mam przed soba tylko okolo 10. Niby wszyscy stoja w kolejce, ale trzeba sie mocno pilnowac, bo tych co chca sie wkrecic nie brakuje. Tym bardziej, ze co podjezdza taryfa, to okazuje sie ze zamowiona przez telefon. Po trzeciej takiej akcji zaczynam sie dopytywac, czy musze zadzwonic, czy tez ktos przyjedzie tak po prostu zabrac z kolejki. Alez prosze pani, jada, cierpliwosci, sa na autostradzie. Po 15 minutach czekania, kolejce przede mna nie zmniejszajacej sie i o godzinie 0.30 cierpliwosc zaczyna sie ulatniac w ekspresowym tempie. Amerykanie stojacy za mna probuja desperacko zamowic kogos przez telefon. Sa z gory zdani na porazke, bo nie mowia po wlosku, wiec pani z rodzielni ich nie rozumie, jest ich 5, wiec musza miec vana i do tego duze bagaze. Zycze powodzenia.
W koncu zaczynaja nadjezdzac taryfy nie zamowione. Kierowca wysiada i pyta sie: kto pierwszy? Dokad pan/pani jedzie, ile osob i jaki bagaz? Pani sama, nie, biore przynajmniej 2 osoby, pan nie do Mediolanu? Nie jade nigdzie indziej. Panow piecioro? Najwiecej zabieram 4. A te walizki tez? Nie, nie ma mowy, takich to nie bede nosil. Po takiej selekcji szczesliwec spelniajacy wszystkie warunki zostaje wylowiony z kolejki i zabrany. Przyjezdza druga taryfa, selekcja podobna. Trzecia taryfa zlitowala sie i zabrala tych, co nie do Mediolanu jechali. Jestem chyba jedyna w kolejce ktora mowi po wlosku, reszta kompletnie nie wiedzac o co chodzi poddaje sie lasce i nielasce kierowcow. Zaczynam szacowac moje szanse: Jestem sama – minus, mam maly bagaz – plus, gadam po wlosku, moze uda sie cos wynegocjowac – plus, nie chce jechac do Mediolanu – duzy minus.
W koncu po dluzszym czasie nadchodzi moja kolej, a tu wpycha sie azjatka. Nie ma mowy, to moja taryfa! Jednak kierowca zaczyna selekcje. Ja dokad? Monza, a azjatka? Pokazuje druczek z hotelu. Zagladam przez ramie zeby zobaczyc na jakiej pozycji stoje wobec konkurentki. Szybka wymiana slow zanim ktos inny nie przedstawi lepszej oferty. W koncu staje na tym, ze azjatka ma hotel tu blisko, wiec mozna ja podrzucic po drodze. Moj warunek – nie jade przez Mediolan, tylko obwodnica prosto do Monzy. Ok, wyglada na to, ze da sie zalatwic. Lepsze to niz ruletka czy zabiora mnie sama prosto do domu. Wsiadamy. Taksowkarz informuje, ze ma stala taryfe, do Monzy jest 60 km, wiec cena to 120 euro. Szybko kalkuluje w glowie. Normalnie do Mediolanu jest 80, do mnie potem 30, wiec naciaga mnie na jakies 20 euro. Bank zwroci koszty, wiec moge lyknac. Lepsze to niz proba dorwania kolejnej taryfy. Jedziemy panie i panowie.
Azjatka dalej troche oszolomiona, wyglada jak zbity pies i chce mnie calowac po rekach, ze ja zabralam, bo ona tu blisko, a nikt nie chcial jej wziac. Oczywiscie nie mowi po wlosku, a i po angielsku srednio. Jej hotel okazal sie rzeczywiscie za rogiem, 5 minut jazdy. Parkujemy i gosc mowi 40 euro. Ja na to. Chyba pan na glowe upadl?!!! Jakie 40 euro?!! 80 jest do Mediolanu, 40 minut jazdy, a tu za 5 minut pan chce 40. Na idiote pan nie trafil. Po calym ciezkim dniu wkurzyl mnie juz totalnie. Zaczynam na niego wrzeszczec, tyle co umiem po wlosku, pomagajac sobie gestykulacja. Jednoczesnie mowie azjatce, ze chce ja zrobic w jajo. Ta biedna przerazona patrzy na nas. Gosc w polowie klotni odbiera telefon, zaczyna przez niego rozmawiac i rusza. Ja: Gdzie pan jedzie!! On: Zabieram z powrotem na lotnisko. Pani chciala tu jechac, to ja robie uprzejmosc i zabieram, choc to nie Mediolan. Ja: Jaka uprzejmosc?! To Panska praca zabierac ludzi gdzie chca! On: Ja chce spokojnie pracowac, zabralem Pania, powinna byc wdzieczna. Co za debil. Azjatka nic nie rozumie (dyskusja po wlosku), ale oczy maja juz wielkosc jak z manki i probuje sie wtracic, ze ona juz zaplaci, niech tylko ja wysadzi. Stanelo na 30 euro i poinformowaniu azjatki, ze to nie jest normalne w tym kraju i taksowki tyle tu nie kosztuja.
Zawiozl mnie do domu w milczeniu, zaplacilam mu te 120, trzasnelam drzwiami i o 1 w nocy bylam w koncu w lozku.
Ciekawe jak amerykanie zalatwili swoja sprawe. Czy w koncu poszli po rozum do glowy i podzielili sie na 2 taryfy, czy stali tam jeszcze z godzine bezskutecznie probujac zalatwic vana?:)
Autor:
Lalaith
o
10:23
0
komentarze
Imprezka
Zrobilam imprezke. Oczywiscie jak zwykle narobilam sie jak glupia, a wcale tego tak nie bylo widac. Do stolu podano co nastepuje: Jako przystawka koreczki ze sliwek suszonych w boczku, nastepnie tosty z sardynkami w pomidorach, oliwka i zapiczone pod serkiem. Na przywitanie wiosny lekkie salatki – tunczykowa z selerem naciowym podana w lodkach z cykorii oraz druga z salaty, gruszki, grejpfruta, papryki i orzechow. Do przegryzania grissini z oliwkami i warzywa – marchewki, ogorki i seler naciowy. Na zakonczenie slodkosc – mazurek dzien i noc, migdalowy, w polowie z czekolada. Goscie przyniesli wybor najswietniejszych win wloskich, choc nie zabraklo tez akcentow polskich i drinkow z wodki. I co? Chyba warto bylo stac caly dzien w kuchni? Gosciom smakowalo. Sorki, ze nie zostaliscie zaproszeni na imprezke, ale troszke daleko byscie mieli.:) Goscie – glownie z pracy – moi codzienni wspolpracownicy Vanni, Giuseppe i Rosana (tylko najlepsza czesc, bez lansera mody Alberto i naszego koordynatora Fabio), expaci Siegmund niemiec i George rumun i polacy – Tomek z zona i Marek. Do tego nowo poznani z Partyamo Perry amerykanin, Tiziana wloszka i Mark niemiec. Bardzo fajne towarzystwo, wszyscy ktorych lubie. Czy nie tak powinno byc na twojej imprezce? Glownie ze wzgledu na wymiary mojego penthausu (jak moje mieszkanie nie wiedziec czemu okreslil Georgie), obylo sie bez tancow i hulanek, ale wszyscy dobrze sie bawili. Przyanjmniej takie sprawiali wrazenie.:) Chlopaki pogadali sobie o pilce, polityce i muzyce. Obalalismy mity o narodowosciach, choc nie bardzo to szlo. Siegmund zadzwonil o 19.45, ze spozni sie i nie bedzie u mnie punkt 20. Bylabym zdziwiona, gdyby ktokolwiek pojawil sie punktualnie. Powiedzialam, nie ma sprawy, zawsze moge liczyc na drugiego niemca. 20.15 pierwsi goscie. Jak myslicie, kto? Wiem, banalne, pieciolatek by wiedzial. Oczywiscie, ze drugi niemiec.:)) Tomek z kolei opowiedzial historyjke jak w czasie studiow przyjechal na semestr do Finlandii. Mial mieszkac z hiszpanem, wlochem, francuzem i niemcem. Gdy stanal pierwszy raz w mieszkaniu, zanim zdazyl sie przedstawic zobaczyl liste w Excelu rozpisana na caly semestr. Mieszkanie zostalo podzielone na obszary, semestr na dni, a obok nazwisko kazdego mieszkanca kiedy kto co ma sprzatac.:) Oczywiscie niemiec ja stworzyl. Planowanie zawsze i wszedzie, nawet czasu innych. Wloch skomentowal to tylko: Che cazzo!, czyli po naszemu cos w rodzaju Kogos popier...:) Dla Giuseppe wciaz szukamy panny. Niestety moja sasiadka, ktora na pierwszy rzut oka switnie by sie nadawala pojechala do rodzinnego miasta spelnic obowiazek obywatelski i glosowac na nowy rzad. Tu mozna glosowac tylko w miejscu zameldowania, zadne zaswiadczenia, o internecie mozecie zapomniec, a poczta nie dziala sprawnie nawet w normalny dzien, wiec co dopiero gdyby wszyscy zaczeli wysylac glosy. Musza miec niezle problemy z frekwencja w tak ogromnym kraju, bo komu by sie chcialo jechac 500 kilometrow do urny? Za to dzieci maja wolne od szkoly w poniedzialek (drugi dzien glosowania) i z rozpedu wtorek tez. Czemu? Nie wiem.:)
Autor:
Lalaith
o
10:22
0
komentarze
Metlik w glowie
Mam troche problemow jezykowych. W Niemczech wciaz mowie do ludzi po wlosku. Rozumieja, nawet kierowca taksowki jak mu probawalam wyjasnic, ze van jest za duzy dla mnie jednej samej bez bagazu. Zorientowalam sie, ze to nie ten jezyk jak juz wsiadlam. On nie zwrocil mi uwagi, tylko odpowiedzial po niemiecku. Jak sie spotykam z Polakami i rozmawiam o sprawach zawodowych, to nie moge sobie przypomniec polskich odpowiednikow. Z angielskim i polskim idzie jeszcze w miare niezle, tzn. najmniej je myle. Choc zdarzylo mi sie juz zaczac pisac maila do Izy po angielsku. Z kolei po wlosku czasem probuje mowic numery na odwrot, jak po niemiecku, co wprowadza kompletne zamieszanie, a godziny tlumacze na wloski literalnie z angielskiego (np. 10 minut do drugiej, a poprawnie powinno byc druga minus 10 minut) i dziwie sie, ze nikt nie rozumie.
Jak budze sie rano tez czasem musze sie zastanowic gdzie jestem, czy w domu, czy w hotelu, a jesli tak to ktorym i w jakim kraju. Ostatnio pamietalam numer mojego pokoju w tym samym hotelu z przed 2 tygodni, ale nie bylam pewna aktualnego. Wsadzilam klucz do drzwi, ktore wydawaly mi sie najbardziej prawdopodobne. Zielone swiatelko przyjelam z ulga.:) Troche czuje sie skolowana. Gorzej jak pomyle godzine wylotu i pojde na pozniejszy samolot. Jeszcze mi sie nie zdarzylo, ale kto wie.
Autor:
Lalaith
o
10:17
0
komentarze
BHP po niemiecku
Wcale sie nie dziwie, ze firmy wynosza sie z Niemiec. Dodatki socjalne tu sa takie, jakich nigdzie nie widzialam. Stolowka – bardzo dobra i bardzo tania. Tania, bo 50% kazdego posilku oplaca firma. Srednia cena wychodzi 4 – 4.50 euro (ja u siebie wydaje standardowo 10). Z lunchu mozna zrezygnowac i w tym czasie udac sie na zajecia z jogi – oczywiscie w budynku biurowym pewnie za darmo, na silownie, pograc w tenisa, pojsc na basen, pokopac pilke i nie wiem co jeszcze. Wszystko na terenie biura. Basen kosztuje 2 euro (u mnie w Monzie 8,70). Oczywiscie mozna tez pojsc na spacer do parku miejskiego chyba najwiekszego w calej Europie, wlasnie w jego sercu znajduja sie nasze biura. Widok z okna mam na drzewa, sadzawke, wiewiorki itp. Podczas pracy jak poczujesz sie zmeczony mozesz sie udac do pokoju odpoczynku. Znajdziesz w nim wygodne lozko, na ktorym mozesz sie wyciagnac i zdrzemnac. Jesli wszystkie te zabiegi zabraly ci za wiele czasu, nie ma problemu, nadgodziny sa liczone i mozne je odebrac w dowolnym terminie i przedluzyc sobie urlop, ktory standardowo wynosi 30 dni rocznie. 30 dni roboczych, bez weekendow, swiat religijnych i panstwowych. Do swieta standardowych dochodza jeszcze jakies dziwne dodatkowe, lokalne. I tak w maju masz 1 wolny, kolo 15 jakies swieto religijne, co nawet Niemcy nie wiedza co to, ale wolne jest, a potem Boze Cialo. Jak jestes sprytny, odbierzesz nadgodziny i caly miesiac przesiedzisz na wakacjach bez brania urlopu. Zyc nie umierac.:)
P.S. zapomnialam wspomniec, ze Niemcy maja najwyzsze pensje z krajow reprezentowanych w mojej grupie bankowej (tj. Wlochy, Austria, Niemcy i Europa Srodkowo - Wschodnia). Moze jak skocze moj okres oddelegowania we Wloszech przeniose sie tutaj, co o tym sadzicie, chyba nie najgorszy pomysl?
Autor:
Lalaith
o
10:10
0
komentarze
Herbatka u Wlocha
Moi nowi znajomymi z Partyamo spotykaja sie regularnie w czwartki, w tej knajpie, gdzie ich poznalam. Tyle, ze teraz mam inna rozrywke w tym terminie, a mianowicie ogladanie ziemi z powietrza. Nie mam nic przeciwko lataniu, nawet to lubie, ale dlaczego do cholery musi to byc kazdy czwartek wieczor! Nie poddaje sie, szukam innych mozliwosci. Niedziela. Niezbyt dobry dzien, ale wlasnie wtedy czasem spotykaja sie u Vincenca aby cos porobic, najczesciej oczywiscie wyjsc do baru. Tym razem jednak bylo inaczej. Vincenco zaprosil na herbatke! Prawdziwa herbatke popoludniowa, nie zadne rumianki, tylko zwykla czarna. Inni przyniesli ciastka. Nie moglam uwierzyc, zupelnie jak w domu. I wszyscy pili i nikt nie poprosil o kawe. Dziwaczne.:)
Przy okazji Perry, amerykanin, nagrywal na komputer Vincenca swoje utowory. Pierwszy raz cos takiego widzialam. To jest rewelacja! Najpierw podlacza kabel do gitary i gra. Na ekranie pojawiaja sie fale dzwiekowe nagrywanej melodii. Potem czas na mikrofon. Odtwarza nagrana gitare i jednoczesnie spiewa do mikrofonu. Caly czas nie moge dojsc do tego w jaki sposob mikrofon nagral tylko spiew, a nie wszystko dookola, w tym glosna muzyke gitary. Na koniec bas. Tyle, ze Perry nie gra juz na basie. Bas nagrywa sie grajac na klawiszach. I brzmi jak bas.:) Wszystko metoda chalupnicza i taka tez troche byla jakosc. Ale nie ma zmartwien. Troche za pozno wszedl z basem – przesuwa sie kwadraciki na ekranie i juz gra w odpowiednim momencie. Pomylil sie z cala sekcja, nie ma sprawy, kopiuje sie taka sama z innego miejsca i wkleja w to. Za krotko pociagnal dziwek? Wystarczy przeciagnac go myszka.:)) A gdzie prawdziwa muzyka, umiejetnosci? Czar pryska. A te wszystkie pokretla, cyferki, wyswietlacze, skaczace slupki i cala masa inncyh aplikacji, ktore nie wiem do czego sluza. Fajowe.:)
Na koniec zaczeli ogladac film wyswietlony z projektora na sciane. Durna komedia. Mieli troche problemow technicznych na poczatku, bo obraz wyswietlal sie do gory nogami. Po wielu probach naprawy obecni tam inzynierowie postanowili odwrocic projektor do gory nogami. Podzialalo.:) Ja poszlam do domu. Nastepnego dnia praca, a potem pakowanie i znow do Niemiec, wiec moge sobie odpuscic glupi film o poznej porze.
Autor:
Lalaith
o
10:09
0
komentarze
Raz tu, raz tam
Awansowalam.
No moze nie dokladnie, ale w pewnym sensie tak. Dostalam samodzielne zadanie, jestem sobie kapitanem i okretem. Mam nadzieje, ze nie zatonie na bezkresnych wodach oceanu nowego doswiadczenia.
Nasi koledzy Niemcy nie bardzo sobie radza ze swoja robota, wiec szefowa uznala, ze najwyzszy czas przyjsc im z odsiecza. I wysyla mnie, jako eksperta, tutora, doradce i nauczyciela w jednym.:) Dobre sobie. Mam dokonac rzeczy, ktorych im sie nie udalo od roku, czyli rozwinac analize ich portfela, ktorego ja nie znam, ale jak sie okazalo, oni za bradzo tez nie. Punkt dla mnie. Robie dobra mine i staram sie wypasc inteligentnie i profesjonalnie (moze powinnam sobie zalatwic okulary zerowki?), bo jak inaczej przekonac 5 facetow, z ktorych wiekszosc ma wieksze doswiadczenie / pozycje, ze ja wiem wiecej? Coz, szczerze powidziawszy, chyba nie ma to znaczenia, bo zostalam przyslana z gory, z holdingu i to jest najwazniejsze. Drugi punkt dla mnie:) Nie ma to jak dobre umocowanie i z kretyna mozna zrobic eksperta.:)
Tym samym obecnie podrozuje do Niemiec prawie co tydzien na 2 – 3 dni. We wtorek wstaje o 5.30 rano, zbieram sie i taryfa na lotnisko. Wracam w srode lub czwartek, o polnocy jestem w domu. Koniec tygodnia w pracy to walka o przetrwanie, byle do weekendu i sie wyspac. Nie mam czasu zrobic nic w domu, nie mam juz tyle czasu na wypady towarzyskie wieczorami, ale za to latam sobie, odwiedzam znajomych w Monachium, mieszkam w hotelu w srodku parku, gdzie serwuja pyszne sniadanie (ktorego i tak za bardzo nie jadam w celu utrzymania wagi). Zle, dobrze, nie wiem, na pewno ciekawie. I zbieram mile lotnicze!:) Pelno, pelno mil.:)
Autor:
Lalaith
o
10:05
0
komentarze
