Wiajcie moi mili! Juz mnie Kazik zaczal poganiac, ze cos dluga cisza w eterze. Cisza byla, bo bylam po czesci troche zajeta zalatwianiem roznych spraw, po czesci nic sie nie dzialo, a pozniej bylam na wycieczce w Wenecji.
W Wenecji bylam 3 dni od niedzieli do wtorku. Miasto jedyne w swoim rodzaju, zadne inne Wenecje polnocy, poludnia, wschodu czy zachodu nie sa ani troche podobne. Jedyny srodek transportu jest plywajacy – tramwaje wodne, czyli male promy, taksowki, czyli motorowki, gondole lub wplaw. Z ladu mozna zwiedzac Wenecje na piechote, ale koniecznie tylko i wylacznie z mapa, a i tak nie raz skonczy sie na uliczce bez wyjscia, tzn. z wyjsciem prosto do wody i trzeba sie wracac.Uliczki sa tak splatane, ze po 5 sekundach traci sie orientacje w terenie i tylko gdzieniegdzie namalowane na sicanach domow znaki pokazujace jeden z trzech glownych kierunkow ratuja z opresji. Na kazdym rogu spotyka sie grupke zatroskanych zblakanych turystow z rozpacza spogladajacych na mape i dookola siebie. Nikogo to nie ominie.
Glowne atrakcje i glowne ulice sa zalane morzem turystow, bez znaczenia czy to weekend, czy srodek tygodnia. Jesli jednak zboczy sie z glownej trasy, przejdzie w rejon nie opisywany w przewodniku, mozna troche odetchnac. Jednak lokalni mieszkancy gina w tlumie, wydaje sie jakby wogole ich nie bylo. Podobno to jeden z glownych problemow miasta. Wenecjanie topnieja w oczach, z ponad 100 tysiecy po wojnie, zostalo ich dzisiaj 60 tysiecy. To jest tez jeden z powodow, dla ktorych Wenecja wcale nie wydaje mi sie romantyczna. Wszystko nastawione jest na turystow. Dookola tylko sklepy z pamiatkami i knajpy. Nie ma zwyklych sklepow, kawiarenek, w ktorych siedzialyby wloskie babcie, nie ma ludzi rozmawiajacych ze osba na ulicy, jest jedna kolorowa masa z przewodnikiem i mapa w reku przemierzajaca ciagle te same trasy. Gondolierzy traktuja Cie jak zlo konieczne, a w gondoli znajdziesz predzej niemieckich turystow niz zakochana pare. Nie ma nastroju. Troche jak wystep indian w rezerwacie. Jesli jednak wyzbedziemy sie oczekiwan romantycznej atmosfery, miasto samo w sobie jest na prawde warte zobaczenia. Ladne samo w sobie. Waziutkie uliczki, mostki, kanaly, lodki. Jednak nie cukierkowe, zapewne po czesci za sprawa roznego stanu budynkow, czy braku kwiatkow w oknach.
Mialam bardzo zmienna pogode, w kilka minut blekitne niebo i prazace slonce przeistoczylo sie w burze z ulewnym deszczem i piorunami. Uliczki sa tak waskie, ze widac tylko skrawek nieba, wiec nie wiadomo co nadchodzi i to tez ma pewien urok. Nad ranem panuje mgla, brzegi nastepnej wyspy i stojacy na nich majestatyczny kosciol sa niewyrazne w szarej poswiacie, mistyczne. I znow wychodzi slonce i niebo jest bezchmurne.
Nie widzialam wszystkiego, nie da sie w tak krotkim czasie. Skupilam sie na paru najwazniejszych punktach programu, a reszte czasu chodzilam wszedzie dookola, czesto zbaczajac z glownych szlakow i krazac bez spogladania w mape, zeby poogladac to co nmie otacza, a nie tylko z nosem w przewodniku i w szalenczym tempie biegac od jednego zabytku do drugiego.
Wycieczka nie obyla sie bez ciekawostek, zdziwienia czy rozczarowan.
Zarezerwowalam sobie miejsce w hostelu, nie ukrywam, ze glownym czynnikiem decydujacym byla cena. Znalazlam miejsce za 30 euro (wyjatkowo tanio, szczegolnie dla jednej osoby) na wysepce Giudecca z widokiem na plac sw. Marka i cala poludniowa czesc Wenecji. Jak sie okazalo cala obsluga hostelu to mlodzi Polacy, wiec szybko przeszlismy na ojczysty jezyk. Miejsce jak na hostel dosc sympatyczne, jedyny minus to godziny wykwaterowania – do 8 rano, bo potem zamykaja. Dziwne, ale jako ze nie mialam wieczornego zycia rozrywkowego, to sie dostosowalam.
Wszedzie poruszalam sie tramwajem wodnym – najlepszy srodek lokomocji i byla to jedna z moich glownych atrakcji. Gdy prulam przez fale u wejscia do portu, czulam, ze brakuje mi morza. Poplynelabym w rejs, ale nawet taka mikro namiastka sprawiala ogromna przyjemnosc. Bilet jednorazowy kosztuje 6 euro, ale nie ma co sie zalamywac, 3 dniowy juz tylko 30 euro, a tak na prawde to 22 dla mlodziezy. Wenecjanie chca byc wiecznie mlodzi, slowo mlodziez jest niezwykle szerokie i obejmuje ludzi do 29 roku zycia, wiec radze sie pospieszyc, jesli chcecie zalapac sie na znizki. Znizkowy byl tez bilet wstepu do palacu Dozow. Grunt to byc mlodym.:)
Przyszla pora na posilek. Jedno z kryteriow to znow cena, bo 50 euro za jeden obiad to troche za duzo. Tu wskazowka: restauracje sa najdrozsze, tansze sa trattorie i osterie. Istnieje tez cos takiego jak menu turystyczne (wynalazek Wenecji), czyli obiad z ograniczonym wyborem za okolo 17 euro. Skoro jestem nad morzem, uparlam sie zeby zjesc rybe. Znalazlam mila trattorie nad kanalem, tuz przed godzina szczytu, wiec nie musialam miec rezerwacji. W menu turystycznym z ryb wystepuje losos – nie dokladnie o taka rybe mi chodzilo i costam..fish. Menu bylo po wlosku, angielsku, niemiecku i francusku. W zadnym nie zrozumialam co to za ryba, ale ryba to ryba. Zamowilam. Pierwsze danie w porzadku – gnocchi, a na drugie laduje przede mna ryba. Tzn. nie do konca. Raczej ryby to nie przypomina. W bardzo ciemnym sosie plywaja kawalki czegos, co po dokladniejszych ogledzinach okazalo sie rodzajem owocow morza. Ups. Nie jestem fanka owocow morza. Pierwsza dobra wiadomosc – nie jest surowe, druga – przypomina troche kalmary, ktore jeszcze jadam, trzecia zla wiadomosc – nie smakuje nadzwyczajnie. Jako dobrze wychowana dziewczynka z pomoca pieczywa, salatki i wody przelknelam caly obiad. Wiecej tego nie zamowie. Cuttlefish alla veneziana. Przynajmniej nawiazalam kontakt z para szwajcarow siedzacych obok mnie, ktorzy nie omieszkali skomentowac mojej miny gdy podano mi moja rybke.:)
Podrozujac po Wloszech koleja nie nalezy planowac przesiadek. Jedyne co nalezy zaplanowac to 100% czasowa rezerwe na nieprzewidziane wypadki, a raczej przewidziane opoznienia. Podroz powrotna z Wenecji nie nalezala do najprzyjemniejszych. Przyszlam na dworzec znacznie wczesniej i zobaczylam, ze z peronu wlasnie odjezdza poprzedni pociag do Mediolanu z 20 minutowym opoznieniem. Zapytalam sie konduktorki czy moge wsiasc w niego zamiast czekac na moj. Przytaknela, wiec szczesliwa, ze bede 40 minut wczesniej wsiadlam. Jechal powoli, czasem przystawal, a na najblizszej stacji stanal na godzine. Dogonil nas moj pociag, tez z opoznieniem. Nie wiem ktory ostatecznie byl pierwszy, ale moj zamiast 3 godzin jechal 5,5, wiec w domu bylam przed 1 w nocy. Z radoscia rzucilam sie na lozko.
wtorek, 25 września 2007
Wenecja
Autor:
Lalaith
o
21:38
0
komentarze
Moje mieszkanko
Parę wizyt, dziwaczne pomysły ludzi na urządzenie czterech kątów, ale mogę powiedzieć, że odniosłam sukces. Znalazłam. Jeszcze umowa między bankiem a właścicielem nie została sfinalizowana, ale już się umówili, co do ceny, wiec uważam mieszkanko za moje.:) Jestem szczęśliwa. Jest cudowne. Mieszkanko z różowymi poduszkami, słodkie jak cukierek, tylko księcia z bajki brakuje.:) Oczywiście znajdzie się parę mankamentów, ale ogólnie można powiedzieć, że dobrze mi się trafiło.
Moja mansarda jest w Monzie pod Mediolanem, w ślicznym miasteczku z ogromnym parkiem. Dojazd do pracy pociągiem i metrem, w sumie koło godziny. Znajduje się na starówce, w dużej kamienicy, na ostatnim piętrze pod spadzistym dachem. Ma pokój z aneksem kuchennym, sypialnię, łazienkę i mały tarasik w dachu. Jest ciche i słoneczne. Całkowicie umeblowane. Z ciekawostek - właściciele (prowadza firmę realizującą projekty inżynierii lądowej) zamontowali okna w dachu z żaluzjami na pilota i czujnikiem deszczu.:) Pomalowane jest całe na biało, są dwie małe białe kanapy z różowymi poduszkami – fuj, wymienię na zielone. Kuchnia bardzo podobna do mojej. Mankament – nie ma piekarnika, więc nie będzie babeczek, pierniczków itp.:( Jest za to mikrofala. Na środku stoi ogromny szklany stół. Jak na mój gust trochę za duży do tego pomieszczenia, ale trudno, mam nadzieję, że nie będę asie bardzo obijać. Jest trochę mało miejsca na wieszaki z ubraniami, więc dorobią mi szafę, gdy ich pracownik skończy inną robotę. Wyjście na tarasik jest i z pokoju głównego i z sypialni, można się ganiać w kółko. Z ważnych urządzeń jest też klima. Ogólne wrażenie – przytulne, choć nie ma kolorów, a wiecie, co to dla mnie znaczy.:)
Gdy oglądałam je pierwszy raz oprowadzała mnie właścicielka. Są to raczej ludzie zamożni, mają całą kamienicę w dość drogiej Monzie, w której mieszkają, mają swoje biuro, a resztę wynajmują na biura i mieszkania. Moja szefowa stwierdziła, żebym się zakręciła, czy nie maja przypadkiem syna na wydaniu. Tego nie wiem, ale pierwszy krok niezbędny przed ożenkiem z Włochem już uczyniłam – poznałam ewentualną przyszłą teściową:)
Autor:
Lalaith
o
21:09
0
komentarze
sobota, 8 września 2007
Pierwsze mieszkanie
W piątek poszłam oglądać pierwsze mieszkanie. 58m2, dwa pokoje, do tego z garażem, co się tu nie zdarza. Już się napaliłam. Z drżącym sercem pojechałam do Monzy. Pan pośrednik wprowadza mnie do mieszkania. Tzn. najpierw próbował włamać się do dwóch innych, ale w końcu poszedł po rozum do głowy, zadzwonił gdzie trzeba i dowiedział się które drzwi są właściwe (żadne nie miały numeru). Dobrze, że była 16 i ludzie jeszcze nie wrócili z pracy, bo moglibyśmy nieźle oberwać. W końcu sukces, weszliśmy. Całkiem spora kuchnia. Trochę nietypowa, bo ma ogromny stół i zamiast szafek wiszących są otwarte półki kwadratowe, ale ok. Jak zwykle wszystko białe. Wtrącę wiadomości z designu mediolańskiego - wszystko na biało, a w szczególności meble. Dla mnie to trochę szpitalne, ale minimalizm, laboratoria i te sprawy są teraz modne. Wracając do mieszkania. W przedpokoju klima, fajnie. Łazienka nawet całkiem niezła. Podobają mi się dwa duże motywy lawendy z kafelków. Następnie sypialnia. Duże łóżko, a naprzeciwległa ściana cała zabudowana oczywiście na biało. Dobrze, mamy kuchnię, sypialnię i łazienkę, w sumie na oko minimalnie mniejsze niż moje mieszkanie, szacuję na 37m2. I co dalej, przepraszam? A gdzie salon i kanapa, na którą mogę się rzucić po pracy? No i gdzie te pozostałe 20 m2? Pan pełen entuzjazmu mówi, że do mieszkania należy też garaż i piwnica. Rewelacja. Przepraszam, czy w garażu na moim miejscu postojowym mam sobie postawić kanapę? Zazwyczaj trochę ciemno i śmierdzi. Nie sprawdzałam, nie chciałam zobaczyć garażu i piwnicy. Moje podekscytowanie natychmiast się ulotniło. Kuchnia i sypialnia to raczej nie to, czego szukam. Jednak cały czas mnie męczyła kwestia metrarzu. Po powrocie do domu odpaliłam internet i zaczęłam się przyglądać ogłoszeniom pod tym właśnie kątem. Znalazłam w końcu jedno z planem mieszkania i narysowanymi wymiarami. Otóż jak podają 60m2, to wlicza się w to zarówno tarasy, balkony, jak i wymiar ścian zewnętrznych. Z mojego doświadczenia już wiem, że garaż i piwnicę też. Zatem rozpatrując mieszkanie 60m2 należy odjąć 15m2 na taras, 6m2 na garaż, 4m2 na piwnicę i jeśli są grube mury to kolejne około 6m2, zostaje? 29m2. Ściany wewnętrzne zajmują powierzchnię 3m2, łazienka 4m2, przedpokój 2m2. Mieszkanie 60 m2 okazuje się salonem połączonym z kuchnią 13m2 i sypialnią 7m2. Chyba zacznę szukać loftu 120m2, to może uda mi się wygospodarować powierzchni mieszkalnej na moje skromne potrzeby 40m2.:)
Autor:
Lalaith
o
09:48
0
komentarze
środa, 5 września 2007
Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej
Byłam w domu. Było wspaniale. Tylko 3 dni, zleciało w mgnieniu oka, ale pozostawia ślad na długo.:) Cudownie jest znaleźć się w znajomym otoczeniu, wśród rodziny i przyjaciół. Niby takie oklepane, ale to na prawdę sprawia ogromna przyjemność. Najprostsze rzeczy urastają do wielkiej rangi, jak np. znane sklepy. Wiadomo, do którego wejść, po co i gdzie się udać, żeby coś załatwić. Nawet pogoda znajoma – 14 stopni i przelotne deszcze. Możecie nie wierzyć, ale sprawiło mi przyjemność chodzenie w jeansach i bluzie. Tu jeszcze będę musiała na to poczekać. Oczywiście nie można zapomnieć o obiadkach mamy…..:)….. zupa z kurek, bitki, fasolka i ziemniaki.:) Mniam. Nawet za ziemniakami można tęsknić. Tu spróbowałam raz. Były obrzydliwe. Niedosolone i zupełnie zimne. Paskudztwo. W porządnej knajpie zapewne dostanę odpowiednio zrobione, ale widać, że nie jest to ich warzywo.
Wydawało mi się, że posiedzę sobie spokojnie, pogadam z rodzicami, może pójdę do kina i będę ogólnie napawać się atmosferą domu. Nic z tego. Okazało się, że mam tyle do załatwienia, że ciągle byłam w biegu i do kina nie zajrzałam. Może następnym razem. Swoją drogą, jak wam wpadnie w ręce fajny film na DVD, np. z gazety, to ja z chęcią pożyczę. Raz tu w kiosku natrafiłam na wyprzedaż starych filmów. Wyobraźcie sobie, że nawet niektóre amerykańskie filmy na DVD są jedynie z włoskim dubbingiem, bez wersji oryginalnej, czy napisów po angielsku. Trzeba za każdym razem sprawdzać. Ciekawa jestem, czy w wypożyczalni też tak będzie.
Byłam z Kazikami u Gradków i widziałam maleństwo. Pocieszny aniołek, choć Gradek próbuje wmówić, że daje im w kość. Zdradzę, że dopytywali się, czy napiszę o spotkaniu. Jak widać, każdy ma w sobie coś z gwiazdy i chciałby wystąpić choćby w drugoplanowej roli w szmatławej mydlanej operze klasy B, czyli w moim blogu.:)) Pozdrawiam całą piątkę.:)
Pozwoliłam sobie na odrobinę luksusu i byłam na koniach w niedzielę.:) Pełen galop przez Puszczę Kampinoską, dwie sarny po drodze, jeden orzeł, słońce i świeże powietrze lasu to to, co tygryski lubią najbardziej.:)
Takie mikro wakacje. Będę jeszcze długo wspominać.
Autor:
Lalaith
o
23:54
2
komentarze
poniedziałek, 3 września 2007
Tutti nudi
Natknęłam się tu na taki program telewizyjny, że szczęka mi opadła i oglądałam dosłownie z otwarta gębą. Na kanale All Music (lepsze niż MTV) leciała całkiem niezła muzyka do 23.30. Potem włączył się program Tutti Nudi. Wyskakuje gość, skacze do muzyki jak pajac, kompletnie bez wyczucia rytmu, czy jakiejkolwiek choreografii, amatorszczyzna na całego jak z domowej kamery video i wyobraźcie sobie, że w tych podskokach zaczyna się rozbierać. On dalej skacze rozbierając się w tle, a po lewej stronie pokazuje się też on w większej wersji, częściowo ubrany i zaczyna opowiadać o sobie i o dziewczynach. Rozebrał się i dalej skacze jak palant całkiem goły, tyle, że telewizja w wiadomych miejscach robi kwadraciki. Po nim sytuacja się powtarza, tym razem z babką. Ta mniej skacze, bardziej się wygina i też odstawia amatorski streaptease. I tak po kolei na przemian facet i babka, co jedno to większy agent. Jest babka koło 50 z lekko sflaczałym ciałkiem, dość młody facet z trzęsącym się brzuszkiem, stary żigolo, parę niezłych lasek ruszających się jak kołki i paru niezłych gości z kompletnym brakiem wyczucia rytmu, niemających pojęcia jak właściwie seksownie się rozebrać. Jeden gość wyskoczył w spódnicy i nawet próbował założyć na siebie biustonosz. Po tym, co mówił nie mogłam dojść do tego czy jest odmiennej orientacji czy też tylko jaja sobie robi. Połowa ma problem ze skarpetkami, bo niby jak je seksownie zdjąć, wiec część facetów zostaje tylko w skarpetkach. Gacie zaczepiają się babkom o botki i obcasy, jeden gość się wywalił. Ogólnie nie wiadomo śmiać się czy płakać. A do tego autoprezentacja - una ragazza simpatica poszukuje jakiegoś tam ragazzo (ragazza – dziewczyna, ragazzo – chłopak). 50-latka mówi, że niby starsza, ale lubi się zabawić. Inny gość zdejmując gacie zapiera się, że jest praktykującym katolikiem, a kolejna panna szuka męża. Życzę powodzenia. Ciężko w to uwierzyć. Pół godziny oglądałam z otwartymi ustami. A to wszystko w podobno katolickim kraju.
Autor:
Lalaith
o
21:50
0
komentarze
